27 czerwca 2017

Przychodzi baba do lekarza cz.2


Mam wrażenie, że stękanie i gderanie a to na korzonki, a to na biodro, a to na coś innego jest jednym z naszych narodowych sportów. W Niemczech nie spotkałam się z tym, aby ludzie z taką dokładnością jak Polacy zdawali sobie nawzajem relacje ze swoich zdrowotnych problemów. Właściwie sama także nie szaleję za rozmowami o choróbskach. Jakiś to taki nieciekawy temat. Podobnie jak wydatki z nim związane. Zawsze, kiedy mam kupić jakiś lek przeliczam sobie, co o wiele bardziej uprzyjemniającego życie mogłabym sobie za tą kwotę zafundować. Jednak dziś na potrzeby niniejszego posta złamię nieco swoją zasadę. Obiecałam bowiem zabrać Was do gabinetu lekarskiego w Niemczech, a to oznacza, że potowarzyszycie mi w moich wizytach.

To czego możemy faktycznie naszym zachodnim sąsiadom pozazdrościć, to wyposażenia przychodni i klinik. Wielu lekarzy niezależnie, czy chodzi o dentystę, podologa, urologa, ginekologa, czy po prostu lekarza pierwszego kontaktu ma swoje małe laboratorium. Umożliwia to szybkie pobranie wymazu w przypadku brzydkiej rany, czy niepokojących objawów zakażenia jakimś świństwem. Od koleżanek z dziećmi wiem, że standardem jest pobieranie wymazów z ran pocharatanych dzieci. Niejednokrotnie już podczas wizyty można się dowiedzieć, czy toczy nas jakiś gronkowiec, grzyb, czy inne paskudztwo. Oczywiście wszystko zależy od przypadku, bo nieraz trzeba swoje odczekać, aby poznać wynik badania. Niemniej przygabinetowe laboratorium niezwykle przyspiesza całą procedurę i przede wszystkim pozwala na przepisanie najskuteczniejszych w danym wypadku lekarstw. 
Podobnie rzecz się ma z wyposażeniem przychodni dentystycznych. Gdy w Polsce musiałam zrobić RTG zębów, to w placówkach NFZ dostawałam najpierw skierowanie na takie badanie, z którym musiałam udać się do specjalnego punktu, umówić termin i dopiero ze zdjęciami znowu zgłosić się do lekarza. Procedura na min. 3 dni. W Niemczech oszczędza się pacjentowi łażenia w kółko. Gabinety dentystyczne wyposażone są w sprzęt, który ma lekarzom ułatwić diagnostykę. Dodatkowo niemieckie poradnie dysponują nieraz sprzętem, jakiego z Polski nie znam. Na przykład polecam bardzo czyszczenie zębów w Niemczech. W różnych gabinetach już je przechodziłam i za każdym razem użyto obok znanego mi z Polski sprzętu dodatkowo nowe dla mnie urządzenie, które daje rewelacyjne efekty. W Polsce mimo wielkich starań pracowników poradni dentystycznych z tak fantastycznie czyściutkim uzębieniem nigdy nie wyszłam na ulicę jak po czyszczeniu zębów w Niemczech.
Genialne wyposażenie gabinetów lekarskich tyczy się także i innych specjalizacji (czasem zdarzają
się oczywiście wyjątki, ale o tym za chwilę). W ramach jednej wizyty zalicza się niejednokrotnie od razu USG, RTG, pobór krwi i co tam jeszcze jest akurat potrzebne. Bez wyznaczania tysiąca terminów na poszczególne badania. To mi się bardzo podoba. Nie lubię łażenia po lekarzach i zawsze szkoda mi czasu, gdy już przyjdzie taka potrzeba. Wolę odbębnić wszystko za jednym zamachem, a nie poświęcać pół miesiąca na kompletowanie poszczególnych wyników.
Podobnie rzecz się ma z diagnostyką nowotworową, którą to kwestię delikatnie poruszyłam w poprzednim poście. Dla klinik w małych miasteczkach standardem jest sprzęt, który u nas ma tylko kilka szpitali w całym kraju.

Niestety na tym moje pochwały się już kończą, bo rewelacyjny sprzęt nie wynagrodzi nigdy braku dobrych lekarzy, a o niemieckich lekarzach ani ja, ani część znajomych Niemców dobrego zdania nie mamy.
Oczywiście z pewnością są w Niemczech specjalistyczne kliniki, gdzie pracują naprawdę świetni specjaliści, ale na przestrzeni prawie 7 lat w Niemczech spotkałam ich tylu, co kot napłakał. Za to mogłabym napisać grube tomiska o niekompetencji przerażającej liczby lekarzy za Odrą. Jednak jako że i tak prawie zawsze publikuję dość długachne teksty, postanowiłam się ograniczyć tylko do kilku przykładów.

Historia 1

Okropne krwawienie z dziąsła. Szybka wizyta u dentysty, RTG. Rozmowa:
Dentysta: Ja na RTG nic nie widzę. Ząb do usunięcia.
Ja: Czy Pan oszalał?! Żyjemy w XXI w., lekarze zazwyzaj walczą, żeby w miarę możliwości uratować oryginalne organy pacjenta, a Pan tak po prostu chce mi zęba wyrwać?
Dentysta: Tak, bo przy takim krwawieniu to pewnie ząb trzeba spisać na straty.
Ja: Ale przecież Pan nic nie widzi na RTG!!!
Dentysta: Zgadza się. Nie wiem, co tam się porobiło, ale zęba trzeba usunąć.
Ja: To ja dziękuję.
Tydzień później miałam jechać do Polski. Cały tydzień przechodziłam z kompresami z rumianka. Ledwo jadłam. Taka korzyść, że trochę schudłam. Po dojechaniu do domu w naszej pięknej ojczyźnie pobiegłam czym prędzej do mojej dentystki. Ta popatrzyła i stwierdziła:
„Kieszonka zęba się Pani otworzyła. Jedzenie się tam zebrało. Raj dla bakterii. Doszło do zapalenia.”
10 minut i kieszonka została oczyszczona. W miarę szybko mogłam znowu normalnie jeść.


Historia 2, 3 i 4

Nie tylko ja trafiłam w Niemczech na nienajlepszego dentystę. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż omal nie stracił zęba w wyniku partackiej roboty dentysty. Jego obecność w zgryzie udało się na koniec uratować, ale w tym celu trzeba było go umartwić. Teraz boi się iść do byle kogo i za każdym razem jeździ… 150 km do zaufanego dentysty, który po błędzie pierwszego dentysty uratował, co jeszcze dało się uratować.
Ostatnio sąsiadka opowiedziała nam, że dentysta, do którego chodziła zniszczył jej praktycznie wszystkie zęby i teraz musi wymieniać je na implanty... Swoją drogą późno się zorientowała, że urządził w jej jamie ustnej Warszawę 1944.
Inny znajomy Polak opowiedział mi też pewnego razu o swojej przygodzie z niemieckim dentystą:
- Słuchaj, zgłosiłem się tutaj do dentysty z okropnym bólem. Ten zrobił mi RTG i twierdzi: „Ale Panu ktoś w tej Polsce spartaczył kanały.” Na co ja odpowiadam: „Ale ja w życiu nie miałem kanałowego leczenia!” „Według zdjęcia miał Pan. O tu jest wielka dziura. Ktoś Panu w ogóle nie wypełnił kanałów!” „Kanałowe leczenie jest bolesne, napewno bym zauważył, gdybym je miał.” „Ja Panu mówię. Ząb do usunięcia. Spartaczony.” I tak jechałem do Polski, to postanowiłem rozmówić się z moim dentystą. Wziąłem ten RTG i mu pokazałem. RTG był niepotrzebny. Zajrzał i po 20 sekundach stwierdził: „Próchnica. Ale wielgachną dziurę sobie Pan wychodował.” Te rzekomo puste kanały na RTG to była ta dziura…


Historia 5

Będąc u znajomych pod granicą holenderską rozwaliłam sobie staw skokowy. O północy pozostawał tylko ostry dyżur. Lekarz – Arab z pochodzenia - nie chciał ze mną rozmawiać z powodów religijnych (ponieważ jestem kobietą)… Stopy pożądnie nie obejrzał. RTG najwidoczniej też nie. Przez pielęgniarkę przekazał mi informację, że staw mam chłodzić, trzymać w górze, po tygodniu wszystko będzie dobrze. Minął tydzień, minęły prawie dwa, a ja jak miałam problemy z chodzeniem, tak je miałam. Zgłosiłam się zatem do lekarza w naszej miejscowości. W przeciwieństwie do pierwszego lekarza był bardzo komunikatywny. Popatrzył na RTG, popatrzył na staw, obmacał i stwierdził:
- Ma Pani naderwane więzadła.
- To ja chciałabym sprawdzić dokładnie przy pomocy badania USG, w jakim stopniu są naderwane.
- Nie mam aparatu USG, ale ja to widzę.
- Ma Pan RTG w oczach?
- Do tego nie potrzeba RTG w oczach, patrzę na staw i widzę. Należy te więzadła naprostować i wszystko będzie dobrze.
Pomasował mi staw skokowy, wbił trzy szpilki i wysłał do domu. Po 3 tygodniach dostałam rachunek opiewający na 200 EUR, na którym widniały pozycje, których z badania sobie nie przypominałam. Gdy chciałam je wyjaśnić, lekarz zrezygnował z zapłaty.
Jego wypowiedź o stanie moich więzadeł zaniepokoiła mnie jednak. Zaczęłam szukać kliniki ortopedycznej ze sprzętem do badań USG. I w tym momencie dochodzimy do wspomnianego wyjątku w tak wcześniej opiewanym przeze mnie cudownym wyposażeniu niemieckich przychodni. Dopiero siódma(!) posiadała odpowiednie urządzenie. Już zaczęłam tracić nadzieję, czy ta nowinka doszła do Niemiec…
Koniec historii jest taki, że dopiero czwarty lekarz, którego udało mi się znałeźć w szóstym tygodniu od wypadku, stwierdził, że przez cały ten czas chodziłam z częściowym złamaniem stawu. W kości miałam wyżłobioną dużą dziurę… Więzadła były tylko naciągnięte (uff). Taka cena za grę w laserowego paintballa. Moje szczęście, że nie doszło do przesunięć w stawie, bo przez cały czas włóczyłam się bez stabilizatora. Takie tam niedopatrzenie każdego z lekarzy, u którego byłam… Niestety doktor, który w końcu postawił właściwą diagnozę nie był w stanie już przepisać właściwej rehabilitacji. Po przejściach z lekarzami w Niemczech, bałam się powtórki z rehabilitacją i na nią przyjechałam do Polski. Gdy rehabilitanci zobaczyli przepisane zabiegi ocenili, że choćbym ich wybrała 20, to efektów nie przyniosą, bo zostały rzekomo źle dobrane do mojego przypadku. Zaproponowali mi tzw. „mobilizację”. Ich zdaniem po 5 zabiegach powinnam była normalnie chodzić. Niewiele się pomylili. Potrzebowałam 6 zabiegów.


Historia 6

W 2009 miałam bardzo ciężki wypadek rowerowy. Potrzebowałam 14-o miesięcznej rehabilitacji,
żeby normalnie chodzić i kolejnych kilku lat, żeby wrócić do ukochanego tańca. Kolano było dość
mocno rozwalone. Pewne zniszczone części nie do zregenerowania, a na pamiątkę po tym wydarzeniu męczę się z chondromalacją rzepki, która się posuwa:((( Niemniej w tym miejscu muszę podziękować fantastycznym lekarzom z łódzkiej przychodni Medical-Magnus, zwłaszcza dr Krochmalskiemu i dr Magnuszewskiemu, którzy uratowali mój staw przed unieruchomieniem i przed operacją. Zdziałali cuda, bo nogą w ogóle nie mogłam ruszać, a dzięki nim dziś mogę dalej oddawać się swoim pasjom, które wymagają niemałej aktywności. Przepisanymi metodami leczenia udało się im nawet zregenerować fragmenty stawu, którym nie dawano wielkich szans na to. Niemniej mimo ich fantastycznej pracy kolano jest po przejściach i każde zdjęcie USG to wykazuje. Trzeba tylko umieć je odczytać.
Przy zmianach chondromalacyjnych jest tak, że staw kolanowy trzeba min. regularnie odżywiać. W przeciwnym razie zużywa się szybciej i ulega zniszczeniu. Gdy zaczęłam mieć ogromne bóle, problemy z chodzeniem po schodach oraz przy innych czynnościach, był to sygnał, że staw woła o jedzonko. Ortopeda w Niemczech, do którego się zgłosiłam po pomoc, mimo przekazanej mu informacji, po jakich przejściach jestem, zmian w stanie kolanowym na żadnym z wykonanym przez siebie zdjęć USG nie dojrzał. Jego zdaniem chrząstka była w jak najlepszym stanie (niemożliwe, bo ta się nie regeneruje), ja zaś powinnam obwiązywać sobie kolana bandażami i po prostu schudnąć. Zdaję sobie sprawę, że figury modelki nie posiadam, ale rozmiarów hipopotama też nie. W Polsce mieszczę się w rozmiarówce 36/38, a w Niemczech, gdzie jest ona zaniżona w 34/36… Wszelkie moje prośby o środki smarujące staw ewentualnie coś innego, co stosuje się w przypadku chondromalacji uznał za bezpodstawne i pozwolił sobie jeszcze na komentarz, jakoby lekarze w Polsce stosowali metody leczenia z czasów kamienia łupanego. Wkurzona przyjechałam do Polski. USG wykazało wówczas, że zmiany chondromalacyjne posunęły się o jeden stopień i że w kolanie był już stan zapalny. 2 tygodnie pod opieką moich cudownych polskich lekarzy i znowu mogłam skakać jak młoda kózka:) W dalszej perspektywie rozważają operację z zastosowaniem komórek macierzystych. Bardzo przedpotopowe metody w porównaniu do zaproponowanego przez niemieckiego lekarza obwiązywania sobie nóg bandażami.

Ciekawym w całej historii jest jeszcze jeden aspekt. Niezadowolona ze świadczenia ortopedy w Niemczech, a przede wszystkim zdenerwowana faktem, że nie znając prowadzących mnie wcześniej lekarzy w Polsce, nie zagłębiając się dokładnie w historię choroby pozwolił sobie na bardzo arogancką uwagę pod ich adresem zdecydowałam się na opublikowanie krytycznej oceny na jego temat na przeznaczonym do tego portalu. I zaczęło się… Komentarz nie był obelżywy. Przywołałam po prostu wszystkie fakty, na które miałam potwierdzenie zarówno w wynikach badań z Polski i od niego. Lekarz nie mógł znieść takiego afrontu i zmobilizował wszystkie możliwe siły, aby zatkać mi buzię. Wygląda, że ma więcej czasu na śledzenie swojego image’u w sieci niż dla pacjentów w przychodni. Dodatkowo okazało się, że opublikowanie konstruktywnej krytyki na portalu w Niemczech jest niemożliwe. Gdybym napisała, że „moim zdaniem lekarz ten jest aroganckim dupkiem”, to ok, ale komentarz, w którym rzetelnie zdało się relację z przebiegu choroby, leczenia i porównało wyniki jednego lekarza z wynikami badań innych ortopedów, a w ramach dowodu na prawdziwość swoich słów udostępniło się do wglądu wszystkie przytoczone badania jest nieakceptowalny… Nie rozumiem takich zasad.
Gdy opowiedziałam potem tą historię moim niemieckim znajomym, posypały się komentarze z ich strony, że w Niemczech mówi się coraz głośniej o tym, jakoby kraj był zalany coraz większą ilością złych ortopedów i zaczęli przytaczać swoje, równie katastrofalne historie. Wśród osób, z którymi na ten temat rozmawiałam była doktor podologii, która podsumowała, że niemieccy ortopedzi przepisują tylko wkładki do butów i czekają, jak stawy się zniszczą. "Bo widzi Pani nasza medycyna jest trochę jak i system kapitalistyczny. Tutaj się nie naprawia, tutaj się wymienia." 
Jedną z pierwszych rzeczy, jakie mi się w Niemczech rzuciły w oczy, to fatalna postawa ciała u Niemców. Niby stawiają na zdrowy tryb życia. Dlatego noszą te swoje buty do wędrówek i plecaki, a jednocześnie mają bardziej pokrzywione kręgosłupy niż kobiety u nas noszące torebki na jednym ramieniu. Niemcy ustawiają bardzo często nogi jak kaczki, chodzą koślawo, przygarbieni i nikt tutaj nie interweniuje. Brak programów edukacyjnych, profilaktyki. Gdy poruszyłam tą kwestię w rozmowie ze wspomnianą podolog, to aż krzyknęła: „Nawet Pani, laik to widzi! Mnie ten stan rzeczy przeraża. Ze swojej strony próbujemy robić, co można, ale to za mało. Próbowaliśmy apelować do grona ortopedów, żeby zamiast ograniczania się do przepisywania wkładek do butów prowadzili też edukację profilaktyczną. Nic! Nic! To wołanie na puszyczy. A naród chodzi pokoślawiony i krzywy.”. A po chwili dodała „Na wymianie stawu można w końcu więcej zarobić niż na zwykłym leczeniu.”. Nie wiem, jak tą wypowiedź skomentować. Jeśli to prawda, to brak mi słów.


Historia 7

Ostatnia historia, jaką zdecydowałam się dziś przytoczyć, wydarzyła się dwa miesiące temu. Od początku roku babcia Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża umierała na otwartego raka obydwóch piersi. Tak, tak, to ta cudowna babcia, która kiedyś stwierdziła, że jej wnuk nie mógł znaleźć lepszej żony ode mnie:) Miała 87 lat i dość silny organizm, który długo walczył z chorobą. Ostatnie stadium raka trwało cztery miesiące. Przez ostatnie dwa miesiące przychodziły do niej pielęgniarki, które ją myły, zmieniały jej opatrunki, podawały lekarstwa. Wszystko wykonywały z niezwykłą wrażliwością, ale także wszystko dokumentowały. W tym każdy z ponad 30-tu zastrzyków z morfiną. Czas podania oraz dawkę. Miała cudowną pomoc, jaką pacjentom w takim stanie w Polsce mogę tylko życzyć. Gdy umarła, został wezwany lekarz. Przyjechał szef szpitala w Halberstadt. Profesor, dr hab., który nie był w stanie stwierdzić przyczyny zgonu!!! Mimo relacji pielęgniarek i całej dokumentacji z ostatniego okresu choroby lekarz nie rozpoznał raka. Dla nas, rodziny, oznaczało to, że wezwana została policja kryminalna, sprawa została przekazana do sądu. Co prawda każda z włączonych w cały proceder służb dziwiła się potem, po co się je do tego przypadku ściągnęło. Niemniej procedura jest procedurą. Pogrzeb mógł się odbyć dopiero 3 tygodnie po śmierci babci. 

Co gorsza, to nie pierwszy znany mi przypadek, gdzie niemieccy lekarze nie rozpoznali choroby nowotworowej w jej późnym stadium. Chociażby dopiero wczoraj sąsiad mi opowiedział, że lekarze już w stadium, gdy miał przerzuty nie wykryli u niego nowotworu złośliwego.

I po takich historiach naprawdę zadaję sobie pytanie, na ile mogę ufać tutejszej diagnostyce? Bo co mi po tym, że przeprowadzono mi badania na jakimś super nowoczesnym sprzęcie, skoro potem lekarze nie umieją właściwie zinterpretować ich wyników? Zdaję sobie wprawdzie sprawę, że niektóre choroby są dość wredne i nie zawsze łatwe do wykrycia, ale jakoś tak za dużo tych historii wokół mnie tutaj.
Ile to razy słyszałam w Polsce wzdychających ludzi, jak to rzekomo dobrze leczą za granicą, a u nas to tragedia. Takie to stękanie w myśl zasady: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Moi drodzy czytelnicy, nie wiem, jakie są Wasze doświadczenia z polską służbą zdrowia, ale jeśli są one nienajlepsze, to niech pocieszy Was fakt, że sama w myśl przytoczonej zasady, wzdychając tęsknie za lekarzami w Polsce, dokupiłam do mojego fajowego ubezpieczenia zdrowotnego (o którym mogliście przeczytać w ostatnim poście) opcję umożliwiającą mi poddanie się dowolnemu leczeniu w innych krajach niż Niemcy. Jednym słowem płacę dodatkowo, żeby mieć dostęp do tego, co Wam  oferuje NFZ, a wszystko po to, abym mogła leczyć się u polskich lekarzy, bo do niemieckich najzwyczajniej w świecie nie mam zaufania.
Osobiście uważam, że lekarze w Polsce są niedoceniani i niewynagradzani adekwatnie do swoich umiejętności. Medycyna to naprawdę ciężki kierunek, a na barkach lekarza ciąży niezwykle duża odpowiedzialność. Kiedy porównuję pensje polskich lekarzy oraz warunki pracy z tymi ich mniej wykwalifikowanych kolegów w Niemczech, to wydaje mi się to po prostu niesprawiedliwe. A Polska potrzebuje dobrych lekarzy. Jesteśmy społeczeństwem starzejącym się, więc doceńmy tych ludzi, którzy zostali i nas leczą, mimo że za Odrą mogliby zarabiać krocie. Poślijmy im miły uśmiech, podziękowanie. Takie gesty dają poczucie, że jest się na właściwym miejscu, że własna praca ma sens i jest doceniana. 

A tak na marginesie, to może Polska i Niemcy zamiast zajmować się pierdołami mogłyby pomyśleć o jakiejś unii zdrowotnej: wyposażenie niemieckich poradni + polscy lekarze = układ idelany!

12 czerwca 2017

Przychodzi baba do lekarza cz.1



Są tacy ludzie, którzy po upadku wstaną, otrzepią się i pójdą dalej, a do dentysty zgłaszają się tylko na czyszyczenie zębów. Ja niestety do nich nie należę, a że dodatkowo jestem osobą dość aktywną, to choć tego nienawidzę, w ostatecznym rachunku składam lekarzom stosunkowo regularne wizyty:(
Ubezpieczenie zdrowotne to żywy temat zarówno wśród obywateli danego kraju, jak i emigrantów, którzy muszą się dość szybko zorientować w systemie, w którym wylądowali. W ciągu tych wszystkich lat spędzonych w Niemczech miałam okazję poznać zarówno te niezwykle jasne, jak i okrutnie ciemne strony tamtejszego systemu ubezpieczeń zdrowotnych.



Pierwszą różnicą w porównaniu z Polską jest fakt, że w Niemczech istnieje kilka kas chorych. Jak wszystko ma to swoje dobre i złe strony. Do dobrych zaliczyłabym możliwość wyboru. Złe to wypaczenia w oferowanych usługach, jakie takie rozwarstwienie kas chorych wprowadziło.

Odpowiednikiem polskiego NFZ jest AOK. Jeśli nie chcemy korzystać z usług AOK, to można się rozejrzeć za inną kasą chorych. Moi znajomi bardzo chwalą sobie Technische Krankenkasse. Szczytem marzeń jest ubezpieczenie prywatne. Tutaj do wyboru już jest cała masa kas chorych. Co ciekawe, nie trzeba być pacjentem ubezpieczonym w 100% prywatnie. Wystarczy ubezpieczenie w 50%, czy w 30%, a magiczne zaklęcie „pacjent prywatny” otwiera przed nami wszystkie drzwi.  Nie jestem natomiast pewna, czy każdy ma możliwość ubezpieczenia się prywatnie tylko w jakimś procencie, czy jest to możliwe tylko w określonych zawodach.
Ja miałam okazję przetestować na własnej skórze kasę AOK oraz ubezpieczenie prywatne.


Jeszcze jako studentka podlegałam w Niemczech ubezpieczeniu w państwowej kasie chorych, czyli właśnie wspomnianej AOK i narzekać nie mogłam. Co prawda skorzystałam w czasie mojego rocznego stypendium tylko dwa razy z jej usług. Właściwie to trzy razy, jako że pierwsza wizyta u dentysty skończyła się tym, że ratowanie pękniętego zęba skończyło się jego złamaniem po trzech dniach i musiałam iść na poprawę partaczej roboty. Nie dotyczy to jednak funkcjonowania AOK, tylko kwalifikacji tamtejszych lekarzy, którym to poświęcej więcej uwagi w następnym poście.

10 lat po studiach serwis AOK niezwykle się pogorszył. Kiedy jako studentka byłam pacjentką państwowej kasy chorych obowiązywał system minimalnych dopłat do wizyt/wystawianych recept. Były to kwoty rzędu 10 EUR. W międzyczasie je zniesiono i zastanawiam się, czy ma to wpływ na obecny poziom świadczeń tej kasy. Za horendlanie wysokie składki ma się dość marny dostęp do leczenia. Na wiele specjalistycznych badań pacjent AOK nie uzyska skierowania. Jeśli nie opłaci ich prywatnie, to może wręcz o nich zapomnieć. Gdy zaś już na jakieś specjalistyczne badanie uzyska skierowanie, to często musi dość długo czekać na jego wykonanie. Teoretycznie rzecz z AOK ma się podobnie jak w Polsce. Teoretycznie. Na to, że najlepiej nie być ubezpieczonym w AOK wpływa fakt istnienia innych kas chorych. Mam wrażenie, że bycie pacjentem każdej innej kasy gwarantuje lepsze usługi od tych oferowanych przez AOK. Jednak największą szkodą dla pacjentów AOK jest ubezpieczenie prywatne, czyli dokładnie to, jakie ja obecnie posiadam.

„Takich osób, jak Pani nie potrzebujemy. Mamy dość swoich prywatnych pacjentów.” - te słowa usłyszałam na początku mojej przeprowadzki do Niemiec, kiedy miałam jeszcze ubezpieczenie państwowe. Nie tylko mi tak bezceremonialnie oznajmiono, że godnymi leczenia są tylko osoby z prywatnym ubezpieczeniem. Znajoma z Brunszwika skarżyła się na podobny problem. Miała skierowanie do neurologa. Szukała w sumie w trzech miastach przychodni, która byłaby zainteresowana ją przyjąć. Podobne historie słyszałam jeszcze od dwóch innych osób. Jedna z nich potrzebowała pilnie się zgłosić do ortopedy. Po 4 m-cach poszukiwań znalazł się wreszcie lekarz, który nie kręcił nosem, że pacjent był z AOK. Ja w porównaniu miałam szczęście, jako że przyjął mnie trzeci dentysta, do którego wówczas zadzwoniłam.
Kiedy po kilku miesiącach drugi raz odesłano mnie z placówki, do której zgłosiłam się zgięta w pół z bólu, tylko dlatego, że nie mieli ochoty na kontakty z AOK, Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż, wówczas jeszcze narzeczony, wściekł się zarzucił pracownikom rasizm i zgłosił sprawę do Izby Lekarskiej.
 
Dlaczego pacjent prywatny jest tak pożądny? Ponieważ za niego lekarz dostaje stawkę 2,3, a za pacjenta z AOK tylko 1. Oznacza to, że jeśli przykładowo czyszczenie zębów kosztuje 50 EUR, to tyle też lekarz dostanie za pacjenta z AOK, zaś za pacjenta prywatnego zainkasuje 115 EUR.
Oczywiście jest sporo osób ubezpieczonych w AOK, które może tak niemiłych sytuacji nie doświadczyły. Faktem jest jednak, że podział na pacjentów ubezpieczonych państwowo i prywatnie powoduje swoistego selekcję, a co za tym idzie na tych „lepszych” i „lepciejszych” przynajmniej w niektórych regionach Niemiec.



Kiedy Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż walczył o mnie jak oszalały, próbując mnie przekonać do zamieszkania z nim w Niemczech, zorganizował pewnego razu coś w rodzaju swoistego targu krów, na którym to próbował siebie mnie sprzedać. Wyliczał wówczas wszystkie aspekty związane z jego pracą, które miały ułatwić nam tam życie. Do wykonywania właśnie takiego, a nie innego zawodu miał dążyć ze względu na mnie. Patrzyłam wówczas na niego osłupiałymi oczami, bo tak po prawdzie nie rozumiałam, co do mnie mówił. W końcu na życie z nim nie zdecydowałabym się tylko ze względu na jakieś fajowe, cokolwiek to miało znaczyć, ubezpieczenie zdrowotne. Miałam swoje w Polsce, na które ja osobiście nie narzekałam, no może czasem… Nie mając przeglądu przez system ubezpieczeń zdrowotnych w Niemczech ciężko mi było zrozumieć, o czym on w ogóle do mnie mówił. Po drugim przypadku nieprzyjęcia mnie przez placówkę ze względu na formę mojego ubezpieczenia zaczęło mi świtać.

Dziś jako osoba ubezpieczona prywatnie, a do tego nosząca niemieckie nazwisko jestem przyjmowana wszędzie z otwartymi ramionami i uśmiechem od ucha do ucha. Ostatnio badanie kontrolne wykryło jakiegoś klumpa. Należało sprawdzić, czy klump jest złośliwy, czy nie. Dwa dni potem wykonano mi ciągu jednego dnia niezwykle specjalistyczne badania na sprzęcie, które jak potem wyczytałam w Polsce mają tylko dwie placówki. To kolejny atut w Niemczech. Sprzęt, o którym u nas szpitale nawet w dużych miastach mogą niejednokrotnie tylko pomarzyć, stanowi standard wyposażenia szpitali/klinik specjalistycznych nawet w miasteczkach z liczbą mieszkańców 50 000. Tylko co z tego, jeśli nie każdy ma taki łatwy dostęp do niego? Nie omieszkano mnie bowiem poinformować, że pacjentów AOK tak łatwo na to badanie nie biorą…
Podobnie lekarz wycinający Najcudowniejszemu Pod Słońcem Mężowi zgrubienie, jakie mu się zrobiło na plecach na koniec zabiegu stwierdził, że wyślą je jeszcze do analizy, czy dana tkanka nie jest zmianą nowotworową, po czym dodał, że tej procedury nie stosują w przypadku pacjenta z AOK. Jak to podsumował Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż: „W myśl zasady, pacjent z AOK może jakby co zdechnąć, a prywatnego warto utrzymać dłużej przy życiu, bo na nim się więcej zarobi.”. Dość okrutna ocena, ale obawiam się, że pewna prawda się w niej kryje. Dlatego też mam mieszane uczucia do podziału na ubezpieczenie państwowe i prywatne. Wszystko jest super, jeśli ma się to drugie, ale ono jest niezwykle drogie i tylko ograniczona liczba osób może sobie na nie pozwolić. Naszym szczęściem jest w tym momencie praca Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża. Teraz wreszcie rozumiem, co próbował mi kilka lat temu wytłumaczyć. Pracownikom w jego zawodzie ustawodawca stawia wymóg posiadania ubezpieczenia prywatnego, ponieważ jednak zmuszanie obywateli do tak wysokich wydatków jest niezgodne z prawem, to ustawodawca, czyli państwo ponosi część narzuconych mu siłą kosztów. Do ubezpieczenia można włączyć rodzinę. Składki są wówczas trochę inaczej naliczane, ale w ostatecznym rozrachunku są i tak niższe niż ubezpieczenie w AOK. Kompletny paradoks: przy o wiele niższych kosztach ubezpieczenia otrzymuję o wiele lepsze usługi.



Czym się jeszcze różni prywatne ubezpieczenie? W przypadku pacjentów AOK rozliczenia odbywają się jak w Polsce. Po wizycie lekarskiej rachunki za usługę wysyłane są bezpośrednio do kasy chorych. Pacjenci prywatni dostają rachunki do domu. Należy je wpisać na specjalny formularz i odesłać do kasy chorych. Ta sprawdza je i dopiero po zatwierdzeniu przelewa pieniądze na konto pacjenta. Oznacza to nieraz, że czasami trzeba najpierw z własnych środków opłacić rachunek, a pieniędze za niego otrzyma się dopiero po jakimś czasie. Nieraz wynikają niemiłe niespodzianki, bo kasa chorych stwierdza, że jakiejś pozycji nie zwróci. Nie jest ona uwzględniona w ich tabelach itp. Dlatego planując droższy zabieg, warto wcześniej spytać kasę chorych, czy pokryje jego koszty, ew. w jakim stopniu.
Moim zdaniem, rozwiązanie stosowane przy rozliczeniach prywatnych pacjentów ma na celu wywołanie odpowiedniego efektu psychologicznego. Będąc ubezpieczona chociażby w NFZ w Polsce nie zastanawiałam się nigdy nad kosztami moich wizyt, tylko szłam bez wahania do lekarza, gdy moim zdaniem taka potrzeba zaistniała. Teraz mimo że 99% kosztów leczenia moja kasa chorych bezproblemowo mi zwraca, to jednak trzy razy się zastanowię, czy aby dana wizyta jest naprawdę potrzebna.

Jaki morał z tego wpisu? Odpowiadając narzekającym na NFZ pacjentom polskich placówek, stwierdzam, że jakby spojrzeć na codzienność z perspektywy polskiej i niemieckiej przychodni, to w ostatecznym rozrachunku wielkiej różnicy nie ma.  I tu, i tu trzeba prywatnie zapłacić, żeby mieć w ogóle dostęp do pewnych świadczeń, czy też przyspieszyć całą procedurę. Jedyne co, to zarówno w przypadku ubezpieczenia prywatnego, jak i państwowego w Niemczech kasa chorych pokrywa koszt znacznej części leków przepisanych na receptę. Ale jakby tak dokładnie przeanalizować wysokie składki, jakie tam obowiązują, kupuje je sobie właściwie sam pacjent. I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy post. Następnym razem wprowadzę Was na oględziny do niemieckiego gabinetu lekarskiego.
Trzymajcie się zdrowo!