24 grudnia 2016

WESOŁYCH ŚWIĄT


Wszystkim czytelnikom życzę radosnych świąt spędzonych w ciepłej, rodzinnej atmosferze. Cieszcie się każdą chwilą i bliskimi. Niech i Was dotknie magia, jaką i my w tym roku zostaliśmy obdarowani. Ale to już historia na osobny post.

20 grudnia 2016

Ofiarom ataku w Berlinie

I stało się. To o czym pisałam latem (http://sbundowani.blogspot.de/2016/07/to-juz-nie-jest-pytanie-czy-tylko-kiedy.html), czego Niemcy obawiali się od miesięcy, a czego jednocześnie podświadomie oczekiwali stało się. Wydarzyło się w Berlinie, w miejscu będącą kwintesencją magicznego czasu adwentu u sąsiadów za Odrą.😭 Łączę się w bólu z rannymi i ofiarami rodzin, a zmarłym poświęcam minutę ciszy.


7 grudnia 2016

Ten cudowny grudzień!

Nadszedł mój ukochany czas w Niemczech. Grudzień! A wraz z nim magiczna atmosfera oczekiwaia na Gwiazdkę. Już w zeszłym roku pisałam Wam, że "jak świętować Boże Narodzenie to tylko w Polsce, ale czas adwentu najpiękniejszy jest w Niemczech". Znów można napić się grzańca, czy kakao z Cointreau na Weihnachtsmarkcie.




Znów w teatrach grają "Dziadka do orzechów" i "Christmas Vacation" Alana Ayckbourn'a,  znów z ciekawością czekamy na kolejny dzień, kiedy będziemy mogli sprawdzić, co skrywa dla nas skarpetka kalendarza adwentowego. Skoro już jesteśmy przy temacie, to dorobiliśmy się w międzyczasie sześciu kalendarzy adwentowych. I to wszystko w ciągu czterech lat… Zastanawiam się, jak nasze mieszkanie będzie wyglądało za kolejne cztery lata… 

Kalendarz adwentowy nr 3 trafił tego roku do naszego domu poniekąd za moją sprawą (aby dowiedzieć się, jakie kalenadarze noszą nr 1 i 2 musicie cofnąć do opowieści z zeszłego roku: http://sbundowani.blogspot.de/2015/12/druga-niedziela-adwentu.html).  Strasznie mi się spodobał pomysł wioski bożonarodzeniowej, ale na tyle mi rozsądku pozostało, że go nie kupiłam. W końcu byliśmy „wyposażeni”. Nieopatrznie jednak opowiedziałam o nim Najcudowniejszemu Pod Słońcem Mężowi, który zapragnął wioskę koniecznie mieć i tak  następnego dnia, gnana jego obawami, że za chwilę ją wykupią, poleciałam po nią do miasta. Chyba miał jednak rację, że się uparł, bo podświetlona wygląda niezwykle klimatycznie.

 
W rzeczywistości prezentuje się o wiele lepiej niż na każdym zdjęciu, jakie próbuję zrobić.


Kalendarz nr 4 powinien tak naprawdę nosić nr 1. Dostałam go kilka lat temu, gdy mieszkałam w Berlinie. Przyjaciel uznał, że jak już mam poznawać niemieckie tradycje, to porządnie, a nie
objadając się tanimi czekoladkami z kalendarza z Lidla i kupił mi poniższy nostalgiczny kalendarz:


Od tamtej pory towarzyszy mi każdego roku w grudniu:)

Kalendarz adwentowy nie musi jednak tylko wisieć gdzieś w domu. W temacie Bożego Narodzenia Niemcy przejawiają niesamowity spryt i tworzą akcesoria adwentowe na każdą sytuację. I tak wieniec adwentowy może towarzyszyć nam w pudełku od zapałek w podróży (w pudełku są cztery otwory, w które wkłada się świeczki urodzinowe i vuola!), a kalendarz w kieszeni od spodni. Takie właśnie kalendarze, które możemy zabrać ze sobą do pracy, to nasze kalendarze nr 5 i 6.

Mój:


i Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża:



Czas adwentu nie pozostawia obojętnym na jego uroki także naszego, zazwyczaj racjonalnego przyjaciela Guido,  który już ubieranie u niego drzewka ustanowił swoistego rodzaju tradycją (oto efekty naszej katorżniczej pracy:)



Moim osobistym faworytem była przyniesiona przez kogoś bombka w kształcie dzika...



I oczywiście znowu przy tej okazji obdarowywaliśmy się nawzajem bublami (pamiętacie jeszcze tą śmieszną niemiecką tradycję? Jeśli nie, to zostawiam Wam link, który pomoże Wam odświeżyć pamięć: http://sbundowani.blogspot.de/2015/12/z-jakiej-okazji-niemcy-daja-sobie-w.html)

Tym razem Guido po bolesnych doświadczeniach z roku poprzedniego, kiedy to nie tylko dostał mu się grat zdechłego komputera, ale i inne większe śmieci wylosowane i porzucone w jego mieszkaniu przez gości,  zarządził, że wielkość przytaszczonego chłamu nie może przekraczać rozmiarów damskiej torebki. I tym oto sposobem można było wejść w posiadanie min. tych cudownych przedmiotów:




 

My przynieśliśmy ze sobą kamionkowy kufel do piwa chyba jeszcze z czasów socjalizmu wzbogacony świecznikami z kamieni


oraz książki z fotografią aktu teoretycznie artystycznego, w praktyce już pornograficznego. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż miał ochotę na małą prowokację. Uparł się zobaczyć pruderyjne zgorszenie Wessis (sam jest Ossi). Coś w tym jest, że byli Niemcy Wschodni i Zachodni mają trochę inne podejście do tematu seksu.  To co dla Ossis  jest często normalną ludzką sprawą zdaje się być dla wielu Wessis tematem, przy którym uszy im czerwienieją. I faktycznie było wesoło, bo Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż się nie pomylił. Większość z wytypowanych osób wywracała oczami z oburzenia, ale jednocześnie każdy chciał sobie zdjęcia dokładnie obejrzeć. A największą zagadką wieczoru pozostało pytanie, kto te "świństwa" przyniósł, bo dla większego ubawu moja druga połowa zarządziła, że udajemy zielonych. Przyznaliśmy się zatem tylko do dwóch kamorów i kufla po piwie, którego nam odmówić nie można było, jako że widniał na nim jak byk napis "Żywiec Poland":))) I tym o to sposobem już drugi rok z rzędu udało nam się przynieść coś, co zyskało miano największego badziewia, z którym na koniec zabawy nikt nie chciał zostać w ręce. No cóż, padło na koleżankę niezwykle aktywnie działającą w kościele...

A coż za skarby nam się dostały?

Mi gaśnica (przynajmniej będziemy mieli do samochodu)


a Najcudowniejszemu  Pod Słońcem Mężowi zaprezentowany wyżej paskudny komplet kubeczków do jajek.


Najlepiej na interesie wyszedł gospodarz. Los wynagrodził mu ten zdechły komputer obdarowując go parą bamboszy. No co, do tej pory nie miał żadnych, a dywanu też nie posiada.



Niech mu się w nich wygodnie chodzi!


A jeśli Wy macie ochotę na mały spacer po niemieckim jarmarku bożonarodzeniowym, to zapraszam na wpis z zeszłego roku: http://sbundowani.blogspot.de/2015/12/weihnachtsmarkt.html


Pięknego grudnia, Kochani! 


22 listopada 2016

Wybór Trumpa ratunkiem dla niemieckiej demokracji?

"Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło." raczyła mawiać moja babcia i muszę przyznać, że życie nie raz udowodniło mi, że w słowach tych kryje się prawdziwa mądrość. Tylko, że zazwyczaj po wszelkich kopniakach losu dłuuugo musiałam czekać na to "dobre". Nieraz całymi latami. Dlatego też omal nie spadłam z krzesła, gdy zaledwie tydzień po tym, jak Amerykanie wybrali na swojego prezydenta człowieka-postracha wielu ludzi na świecie, w Niemczech można było odczuć pozytywne efekty tej elekcji.

 


SZOK


Podczas gdy w mediach polskich dało się słyszeć głosy różnych politologów i speców od USA twierdzących, że wściekłość Amerykanów czyniła wybór Donalda Trumpa wyobrażalnym, to wynik  wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych był dla Niemców szokiem. Sąsiedzi za Odrą do ostatniej chwili wierzyli, że wybory wygra Hillary Clinton. Mimo zdegustowania poziomem kampanii w Stanach Zjednoczonych zachowali wiarę, że ostatecznie głos rozsądku przeważy nad niepoprawnością polityczną Trumpa. Rzesze Amerykanów zagłosowało według głosu rozsądku - swojego własnego i to właśnie w pierwszej chwili ogłuszyło Niemców. Wprawdzie wcześniej niemieckie media próbowały przybliżyć społeczeństwu, jakie pobudki kierują Amerykanami, a jednak Niemcy oniemieli, gdy ogłoszono, że 45-tym prezydentem USA zostanie człowiek, który do Białego Domu dostał się przy pomocy tyrad nienawiści kierowanych pod kątem różnych grup społecznych. Niedługo jednak to trwało - nawet niecały wspomniany tydzień - jak kopniak ten doszedł i do świadmości Niemców. "Cholera, przeróżne kwestie były nam jasne, ale jednej rzeczy nie doceniliśmy i jeśli o tym głośno nie pogadamy, to i nam grozi w przyszłości powtórka z ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych.". "Wreszcie." odetchnęłam z ogromną ulgą. "Wreszcie coś się ruszyło.".

KURS TITANICA

Jestem świadoma faktu, że wiele czynników przełożyło się na wynik wyborów w Stanach Zjednoczonych i że możnaby napisać na ten temat całą rozprawę naukową. Nie jestem jednak ekspertem w kwestiach dotyczących USA i zadania tego się nie podejmuję. Ogólną specyfikę problemów szarpiących Stanami Zjednoczonymi znałam tylko z mediów, a za sprawą poznanych Amerykanów dostałam potwierdzenie, że ich społeczeństwo  jest faktycznie niezwykle rozdarte. Niemniej nawet bez znajomości niuansów poszczególnych konfliktów z jakimi zmaga się USA dość łatwo mogłam wydedukować, co takiego stało się w Stanach ostatnimi czasy, że rzesze ludzi plując na wartości, którymi kraj ten się chełpił, poszło za głosem człowieka reprezentującego nieakceptowalne (przynajmniej teoretycznie) dla świata Zachodu opinie. W końcu od kilku lat obserwuję w Niemczech zjawiska, które w najgorszym przypadku mogą skończyć się mniej więcej w ten sposób, jak to miało teraz miejsce w USA, jeśli coś się nie zmieni. A pierwszym miejscem, gdzie zmiana ta musi nastąpić są mechanizmy sterujące debatą publiczną. Jak już zapewne z moich innych postów wiecie, Niemcy uważają się za kulturę dialogu i na tej tradycji bazują. Mogliście się o tym chociażby przekonać w moim ostatnim poście "Awantura o liście":) (Kłótnia o liście). Mój dzisiejszy artykuł niestety nie będzie już tak wesoły. Podczas gdy ostatnio opowiedziałam Wam o umiłowaniu do absurdów, jakie to najwidoczniej Niemcy z nami nieraz chętnie dzielą, dziś będzie raczej nie do śmiechu.

Coś się zdeformowało w niemieckiej kulturze dialogu. Nie uważam się za osobę, która pozjadała wszystkie rozumy i stanowi nabożny przykład dyskutanta. Z pewnością popełniam swoje błędy i nie zawsze najlepiej argumentuję, ale na tyle percepcji mi się jeszcze ostało, by móc stwierdzić, że coś się w niemieckiej kulturze dyskusji zrąbało i owa deformacja biegnie przez całe społeczeństwo od dołów aż po elity polityczne.

TEGO NIE WOLNO MÓWIĆ

Po raz pierwszy z cenzurą podyktowaną poprawnością polityczną zostałam skonfrontowana w Bundestagu. Swoją pracę zaczęłam tam akurat w okresie, kiedy wybuchła afera grupy z Zwickau. Pracowałam w biurze posła będącego przewodniczącym grupy do walki z neonazizmem oraz członkiem grupy niemiecko-polskiej współpracy. Dzięki temu brałam non stop udział w komisjach, zebraniach oraz innych spotkaniach poświęconych walce z nietolerancją oraz strategiom lepszej integracji obcokrajowców. Pewnego dnia zwróciłam mojemu posłowi uwagę, że wszystkie debaty poświęcone integracji są prowadzone niezwykle jednostronnie. Stawia się w nich wymagania tylko wobec Niemców, ale nie wobec przybyszy (no poza nauką języka niemieckiego). "To ładnie, że Niemcy jako gospodarze tyle od siebie wymagają, ale jeśli wymagania stawia się głównie jednej stronie, to w którymś momencie doprowadza to do złości. Ja rozumiem, że teraz z aferą z Zwickau w tle nie za bardzo pasuje łajać obcokrajowców za 'przewinienia' z ich strony, które czynią proces integracji niezwykle ciężkim, czy wręcz niemożliwym, ale tu debatuje się w końcu nad strategiami, a do tanga trzeba dwojga.". wygłosiłam. "Wystarczy wyjść na ulicę -  ciągnęłam dalej - i posłuchać, co ludzi denerwuje w przybyszach i to nieraz całkiem słusznie.".  "Tego nie wolno mówić." odrzekł mój poseł. "Wiem, bruździ Wam Wasza nazistowska historia." (tu muszę zaznaczyć, że z posłem, u którego pracowałam miałam dość luzackie kontakty, tj. i inni jego współpracownicy. Mówiliśmy sobie na "ty" i dlatego też mogłam sobie pozwolić na mniej oficjalny język). "Historia ta zobowiązuje Niemców do odpowiedzialności historycznej, ale nie wymaga przyzwolenia, by skakać im po głowie. Jako gość w Waszym kraju mam obowiązek dopasować się do reguł tutaj panujących, a z Waszych debat wynika, że to społeczeństwo niemieckie ma niemalże wszystko akceptować. Grabicie sobie sami taką polityką.".  Tak mniej więcej w skrócie wyglądała nasza rozmowa, a raczej mój monolog. Trzeba może by uczestniczyć w tamtejszych dyskusjach, by zrozumieć lepiej, czemu zdecydowałam się na wygłoszenie mojego na tamte warunki dość kontrowersyjnego stanowiska. Nie byłam wówczas świadoma, że swoją przemową wystąpiłam otwarcie przeciwko poprawności politycznej w niemieckim pojęciu. Postrzegałam siebie raczej jako wyzwoliciela Niemców z kajdan niehlubnej przeszłości. W końcu rzeczę im to ja - Polka, której babcia była w obozie pracy - że tu i tu kończy się poczucie winy Niemców, a zaczynają ich prawa. Potrzebowałam trochę czasu, by zrozumieć, co nadaje ramy niemieckiej kulturze dialogu.

DYKTAT JĘZYKA

Do oświecenia mojej osoby przyczyniły się w znacznym stopniu zagwozdki językowe. Kiedy ponad 20 lat temu zaczęłam naukę języka niemieckiego wykuto w mojej pamięci, że mówiąc o Murzynie mam używać wyrazu "Neger", a pod żadnym pozorem "Schwarz" (czarny), bo to obraźliwe. Nie chciałam nigdy obrażać Murzynów i tak też się nauczyłam mówić. Ileś lat temu podczas wizyty w Niemczech temat zszedł  na Afrykę i ja w toku rozmowy użyłam w jak najlepszej wierze wyrazu "Neger" przyprawiając Niemców prawie o palpitację serca. "Tak  nie wolno mówić!" wrzsnęli obecni. "Tak mówią tylko rasiści. 'Schwarz' jest prawidłowym określeniem!" "Ale kto tak zdecydował?" chciałam wiedzieć. "Schwarz" mi się nie podobało. Co to za określenie ludzi na podstawie ich koloru skóry? Wprawdzie "Neger" też oznacza "czarny", ale przynajmniej pochodzi z łaciny i nie wali tak po oczach (przynajmniej w moim subiektywnym odczuciu).  Na to pytanie nikt nie umiał dać mi odpowiedzi. Rozdział ten miano wprowadzić jeszcze przed tym, jak ja zaczęłam uczyć się niemieckiego. Najwidoczniej nowinka ta nie doszła do moich ówczesnych nauczycieli. Potem podobny los spotkał wyraz "Zigeuner" (Cygan). I tak jak ciasto "murzynek" nazywa się obecnie "czekoladowym", tak chcąc zjeść w restauracji placek po cygańsku trzeba zamówić placek romski.



Spokoju nie dawało mi jednak moje pytanie, kto podejmuje decyzje, co wolno mówić, a czego nie. Dokopałam się w końcu, że przynajmniej w niektórych kwestiach w działalności tej macza swoje palce Narodowa Rada Etyki. W niemieckich podręcznikach do etyki przy temacie poświęconemu eutanazji znalazłam obszerny wstęp, w którym to wspomniana Rada odradza stosowanie wyrazu "Sterbehilfe" (pomoc w śmierci), motywowując to stwierdzeniem, że wyraz "pomoc" wywiera pozytywne konotacje i zaleca stosowanie określeń od bardziej neutralnych (Sterbebegleitung - towarzyszenie podczas śmierci) po budzące negatywne skojarzenia (Tötungshilfe - pomoc w zabójstwie). Dla mnie co prawda określenie "towarzyszenie" też ma raczej pozytywny wydźwięk, ale Rada zdaje się przeoczyć fakt, iż jesteśmy jakby nie było zwierzętami stadnymi i "towarzystwo" w naszym słowniku budzi często miłe skojarzenia. Może chodziło o to, żeby wywołać efekt gęsiej skórki? W końcu towarzyszenie umierającemu nie należy też do przyjemności. Rzecz rozchodzi się w każdym razie o to, że w niezwykle subtelny sposób próbuje się odgórnie narzucić, co należy myśleć o eutanazji i nie jest to niestety jedyny przykład z życia codziennego.
Kryzys migracyjny w Europie pozwolił mi na obserwcaję z bliska, jak w Niemczech przebiega proces  przewartościowania konkretnych wyrażeń językowych. Na podstawie tego, czy podąża się za jego zmianą, czy nie jest się odpowiednio klasyfikowanym. Obozy są tylko dwa: "poprawnie myślący" i "rasista". Na początku uchodźców określano mianem "Flüchtlinge", na przełomie stycznia i lutego tego roku zaczęto zastępować je w mediach wyrazem "Geflüchtete". Osobiście podejrzewam, że była to kontrreakcja wobec przeciwników gościnnej polityki Niemiec, którzy po wydarzeniach sylwestrowych zyskali wiatr w skrzydła.  Na czym polega różnica językowa? "Flüchtling" oznacza w dokładnym tłumaczeniu osobę, która uciekła. "Geflüchteter" mówi o człowieku, który uciekł, tu przybył i już zostanie. Początkowo stanowiło to niejako wiadomość podprogową do społeczeńtwa, z jakim nastawieniem mają odnosić się do uchodźców. Obecnie coraz częściej osoby stosujące wyraz "Flüchtling" traktuje się jako niepoprawnych politycznie (a jeszcze rok temu nikt nie miał problemu z tym wyrazem!).
Media niemieckie (zwłaszcza telewizja) są pełne informacji przedstawianych niby w otwarty, demokratyczny sposób, a jednocześnie nafaszerowanych komunikatami mającymi nieświadomie ukierunkowywać opinię  społeczeństwa. To dlatego tak tu ciągle na blogu na telewizję niemiecką utyskuję. Co smutne, znaczna część obywateli daje się złapać na ten haczyk:(
Są w Niemczech dziennikarze, którzy w ostatnich latach zaczęli głośno krzyczeć, jakoby rządzący cenzurowali część materiałów przed przedstawieniem ich opinii publicznej. Zarzut mocny. Nie dokopałam się do dowodów go potwierdzających, ale prawda jest taka, że będąc w Bundestagu zadrzyło się, że dostałam za zadanie napisanie noty prasowej, w której miałam przekonać czytelników, że szare jest białe. Pamiętam, że drążyłam wówczas temat temat i oponowałam, ale  najzwyczajniej w świecie brakowało mi wówczas odpowiedniej wiedzy popartej doświadczeniem, by wygrać potyczkę na argumenty. Dopiero teraz po latach zaczęłam rozumieć, po jakiej cieńkiej linii wówczas stąpałam.

JAK ZRODZIŁA SIĘ POPRAWNOŚĆ POLITYCZNA

(W oparciu o książkę Rolfa Kosieka, "Die Macht-Übernahme der 68er")

Idea poprawności politycznej jest piękna. Żąda stosowania języka, który nie obraża innych. Początku jej historii można dopatrywać się w roku 1924, gdy syn handlarza zbożem Felix Weil wystąpił z ideą stworzenia państwowego instytutu nauk politycznych. Za wzór miał posłużyć Instytut Marksa-Engelsa w Moskwie. W ten sposób zrodził się Instytut Badań Społecznych. Włączony w struktury Uniwersytetu Frankfurckiego szybko zyskał nazwę Szkoły Frankfurckiej. Oficjalne otwarcie miało miejsce 22.06.1924. Sześć lat później Instytut wydał swój pierwszy produkt "Die Kritische Teorie" ("Teorię Krytyczną"). Miał to być pierwszy krok do kontrrewolucji o marksistowskim podłożu skierowanej przeciw społeczeństwu Zachodu. Po dojściu przez nazistów do władzy Instytut Badań Społecznych przeniesiono najpierw do Genewy i Paryża, a ostatecznie do Nowego Yorku. Tam działał przez następnych piętnaście lat obok Columbia University pod nazwą Institute for Social Research. Za sprawą innych emigrantów w Nowym Yorku uformował się jeszcze drugi ośrodek neomarksistowski o nieco innym od frankfurckiego charakterze. Powstał on przy New School of Social Research i do historii przeszedł jako tzw. „Uniwersytet na wygnaniu”.
Po wojnie część działaczy Instytutu (w tym  Horkheimer i Adorno) wróciło do Niemiec i powołało go w ojczyźnie na nowo. Pozostali w USA działacze kontynuowali za oceanem rozpoczętą w latach 30-tych pracę. Zaliczał się do nich Herbert Marcuse, który to jeszcze przed emigracją postawił pytanie, kim można by zastąpić klasę pracowniczą jako nosiciela idei rewolucyjnej. Tak stworzono tzw. "grupy ofiar": osoby o innym kolorze skóry, kobiety, homoseksualistów, itd. To one miały stworzyć bazę dla poprawności politycznej. Ogromnego znaczenia nabrała Szkoła Frankfurcka za sprawą podniesionej przez Marcuse'a idei wolności seksualnej. Wywarło to ogromny wpływ na ówczesnych studentów. W Niemczech Zachodnich był to jednocześnie czas, kiedy młodzi ludzie zaczęli się głośno pytać o czyny swoich rodziców w czasie wojny. Stanowiło to początek rozliczenia Niemiec Zachodnich ze swoich nazistowskich zbrodni. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie jednoczesne  dość autorytarne żądania Marcuse'a w postaci "tolerancji wyzwoleńczej". W tłumaczeniu na nasz język: tolerancji dla głosów idących od lewicowców, i brak tolerancji dla konserwatystów. Efekt: dzisiejsze społeczeństwa w Niemczech i USA.

GDY IDEA ZOSTAJE WYNATURZONA

Hans Dieter-Radecke  napisał w swoim artykule z 21.02.2014 "Die Diktatur der politischen Korrektheit" (Dyktatura poprawności politycznej) opublikowanym w Cicero. Magazynie Kultury Politycznej, że to "nie prasa jest przeideologizowana, tylko niemieckie społeczeństwo. Od początku lat 70-tych argumenty godne dyskusji nie tylko przesunęły się na lewo, ale też uległy zawężeniu." [tłumaczenie własne]. Jakie to min. pociąga za sobą konsekwencje mogliście już raz przeczytać w moim poście "Lepsze już disco polo od Sylwestra w Kolonii." (Lepsze już disco polo od Sylwestra w Kolonii). Od czasu publikacji przytoczonego postu atmosfera w Niemczech jeszcze bardziej się popsuła. Marsze Pegidy, napady na domy uchodźców i przede wszystkim skrywana za uśmiechem tolerancji i gościnności niechęć do przyjętych osób. Oczywiście nadal jest w Niemczech sporo osób, które całym sercem angażują się na rzecz przybyłych ludzi. Problem w tym, że konsekwentny reżim poprawności politycznej uprawiany na forum niemieckim wepchnął w ramiona neonazistów i bliskich im ideologicznie organizacji ludzi, którzy wcale się z nimi nie identyfikowali, a którzy mieli tylko swoje obiekcje, obawy. Nikt nie chciał ich wysłuchać, to poszli tam, gdzie to uczyniono.
Mechanizm ten nie dotyczy tylko kwestii uchodźców. W moim artykule poświęconym zjednoczeniu Niemiec (Swięto Zjednoczenia Niemiec) opowiedziałam Wam o rozdarciu niemieciego społeczeństwa na tych ze Wschodu i tych z Zachodu. Do wszystkich wymienionych przyczyn takiego stanu rzeczy dochodzi także poprawność polityczna. Mam nagranie programu, które idealnie to pokazuje.Historyk i dziennikarka prowadzą rozmowę z byłymi obywatelami NRD. Jedna z osób ma za sobą traumatyczne wspomnienia (za próbę ucieczki siedziała w więzieniu), drugi gość jest człowiekiem, któremu udało się uciec na Zachód, trzecia ma dobre wspomnienia z NRD i po tym, jak właśnie ta trzecia osoba wygłasza swoją opinię, włącza się historyk, który ogłasza, że proszę bardzo, prywatnie, to ona może sobie mieć takie zdanie, ale im  (kimkolwiek ci "oni" mają być") zależy na przekazaniu społeczeństwu innej historii. Bo według przyjętej przez państwo terminologii NRD może być określane jako państwo bezprawia, ale dobrze to o nim mówić zbytnio nie wolno.

SOCJALDEMOKRACI TEŻ MOGĄ ZOSTAĆ FASZYSTAMI

Wszelki reżim - nawet pochodzący z lewej strony sceny politycznej - jest niezwykle niebezpieczny i

Ratusz w Sztokholmie
może skończyć się tragicznie. Najstraszniejszym przykładem jest Szwecja, gdzie za rządów socjaldemokratów wysterylizowano przymusowo ponad 60 000 kobiet w imię zachowania niezepsutej rasy, będącej "nosicielką niezwykle wysokich i wartościowych przymiotów" (Michael Booth, "Skandynawski Raj", s. 316). W tym samym kraju w latach 60-tych i 70-tych odebrano niezwykle wielu rodzinom dzieci, często z ideologicznych pobudek (ibidem, s.317).
Cytowany Hans Dieter-Radecke napisał w swoim artykule: "W przeciwieństwie do osób wierzących, że tylko oni posiadają dostęp do prawdy oraz fetyszystów konsensusu, różne zdania nie stanowią wyrazu amoralności, czy skorumpowania, lecz są cennymi narzędziami kształtowania świadomości i woli społeczeństwa. (...).". Dalej powołuje się na słowa historyka Arnulfa Baringa: "U nas jednak różne opinie są zwalczane.", po czym podsumowuje: "Jest to oznaką totalitarnego myślenia społeczeństwa, które nie może wytrzymać wolności.".
Tylko, że fani hiper poprawności politycznej nie zauważają, że swoją działalnością czynią nowe grupy wykluczonymi, a te w którymś momencie upomną się o swoje prawa. Robią to czujące się zapomniane grupy Polaków, którzy uparcie wybierają PIS, widząc w tej partii nadzieję na spojrzenie na ich problemy i potrzeby, robią to Niemcy dołączyjący do neonazistów podczas marszów Pegidy, czy też wybierający AfD i uczynili to podczas ostatnich wyborów prezydenckich Amerykanie.

 

NADZIEJA

Wynik wyborów w USA wybudził w Niemczech po początkowym szoku różne grupy społeczne z letargu. 11.11.2016 Bastian Hermisson wygłosił podczas zjazdu partyjnego Zielonych porywające przemówienie, w którym potępił polityków za walenie społeczeństwa maczugą moralności. Dwa dni później dziennikarz Fritz Pleitgen uderzył na alarm, że wynik wyborów w Stanach powinien stanowić ostrzeżenie dla Niemców, polityk SPD Thomas Oppermann przyznał, że w tym wypadku nawet jego partia musi nauczyć się czegoś od Zielonych.
Trzymam kciuki za Niemców. Mają jeszcze szansę zmienić kurs swojego statku, tak by nie rozbił się o górę lodową. Leży to w interesie nas wszystkich w Europie. A my przy okazji powinniśmy się może zastanowić, nad czym u nas należy popracować.







31 października 2016

Awantura o liście

Przyszła jesień, wyjątkowo brzydka w tym roku, ale nie o to chodzi. Jesień oznacza kolorowe liście spadające z drzew. Gdy pogoda dopisuje uwielbiam jesienne spacery po parku. W tym roku  jednak o wiele szybciej niż zazwyczaj do drzwi wielu zapukał obowiązek sprzątnięcia mokrych, na wpół zgniłych liści. Niby co za problem wydawałoby się. Biorę wór na śmieci, pakuję w nie liście i wywalam. Ano okazuje się moi drodzy czytelnicy, że Niemcy (jeśli nie w całym kraju, to przynajmniej w niektórych landach) zrobili z liści całą naukę. Walające się pod naszymi nogami liście podzielono bowiem na:

1. liście chodnikowo -uliczne:


2. liście rowowe (czyli leżące w rowie przy poboczu):

Niestety nie mam w okolicy lepszego rowu do sfortografowania. Generalnie podział dotyczy głębszych dołów.


3. liście trawnikowe:


Przy czym wśród wymienionyh typów liści rozróżnia się dwie grupy: prywatne i komunalne. I właśnie temu tematowi poświęcono jakiś czas temu w telewizji godzinny reportaż. Bohaterem reportażu był mężczyzna, któremu komunalne (jak kto woli to ogólnopaństwowe drzwewo) śmieciło liśćmi na jego prywatny trawnik. I czyje to są liście teraz? Drzewo rośnie za płotem, liście należą do drzewa, ergo: liście są komunalne. Urząd (bodajże od zieleni miejskiej) był zdania, że liście leżą już na prywatnym trawniku faceta, czyli zmieniły właścicela. Właściciel trawy odpuścił już w kwestii sprzątania liści-śmieci. Był gotów sam oczyścić swój ogródek i tu pojawił się kolejny problem, bo liście uliczno-chodnikowe można wyrzucać tylko do kontenerów przeznaczonych dla liści z ulicy i z chodników. Podobnie dla liści trawnikowych i rowowych przeznaczone są stosowne kontenery. W okolicy bohatera opisywanego reportażu znajdował się tylko kontener na liście rowowe, co oznacza, że liści z trawnika nie wolno mu tam wyrzuać i masz babo placek. Nadmienię, że ten kontener też był jakiś dziwny. Wykonany z metalowych prętów wyglądał bardziej jak klatka (z całkiem dużymi oczkami, więc większy wiatr te liście stamtąd i tak wywiewa...). Nieważne. Nie mój problem. Problem miał jednak facet z programu. Przez całą godzinę deliberowano nad wyjściem w jego sytuacji. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż leżał już na ziemi i rechotał w niebogłosy, że Polak to by dawno wywalił te liście gdzie popadnie (czy pamiętacie jego miłość do polskiej segregacji śmieci? http://sbundowani.blogspot.de/2016/09/co-niemca-urzeka-w-polsce.html), a przede wszystkim nie bawiłby się w takie bezsensowne podziały, a ten Niemiec ściąga ekipę telewizyjną, żeby nagłośnić problem braku śmietnika na liście trawnikowe. Program zakończył się wnioskiem, że jego bohater musi albo przerzucić liście ze swojego ogródka na trawnik komunalny i niech się służby miejskie martwią (rozwiązanie jednak średnio legalne i przede wszystkim aspołeczne), albo dalej z trawnika komunalnego wrzucić je do rowu, a potem z rowu do kontenera na liście rowowe (rozwiązanie nadal niezbyt legalne, ale już przynajmniej nie aspołeczne)...

Kultura dyskusji jest w Niemczech niesamowicie zakorzeniona. A na terenach byłych Niemiec Zachodnich potrafi kwitnąć z wyjątkową intensywnością. W szkole Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża od trzech lat podnoszono podczas zebrań nauczycielskich co najmniej raz na dwa miesiące kwestię wprowadzenia zakazu stosowania przez uczniów w szkole komórek. Do domu przychodził rzygając już w progu po kolejnym z takich obrad. Temat był przedyskutowywany w zdłuż, wszerz i w kółko. Przed ostatnim posiedzeniem grupa pięciu nauczycieli poświęciła kilka godzin, by opracować 2 strony A4 pamfletu nt. temat. I w końcu zdarzył się cud, podjęto decyzję! Tylko dzięki Radzie Rodziców, która po 3 latach nagle się obudziła i zajęła stanowisko: "Zakaz.". I zakaz (bez czytania wspomnianego pamfletu) został jednogłośnie wprowadzony przez dyrektora. Skoro doszłam już do jego postaci, to pozwolę sobie zacytować jego słowa: "Lepszy miły dyktator niż taki, którego wszyscy się boją. Pozwalam dyskutować pracownikom, aby mieli poczucie, że mają wpływ na decyzje, a potem ustanawiam obowiązujące prawa.". To tyle w temacie demokracji. Co nie zmienia faktu, że uprawianie dyskusji to chyba po piłce nożnej drugi ulubiony sport narodowy Niemców. W sprawie wprowadzonego zakazu komórek ma się wkrótce odbyć szereg spotkań, aby przedyskutować podjętą decyzję. Najwidoczniej dzień bez obrad nad jakimś tematem to dzień stracony.



 Wspomniany 2 stronicowy pamflet z propozycją wprowadzenia zakazu stosowania komórek, smartphonów i tabletów dla uczniów klas 5-8.


Mieszkający tu Polacy nie raz opowiadając mi o swojej pracy wybijali mi głową dziurę w ścianie opowiadając o procedurach w ich firmach. "Pamiętasz ten problem, jaki musieliśmy rozwiązać w firmie 4 m-ce temu?" przywitał się jakiś czas temu ze mną Paweł. "Który problem, bo mieliście kilka?" odrzekłam. "Ten z linią produkcyjną. To naprawdę banał i łatwo można go usunąć, a tu przez ostatnie 4 m-ce mamy tylko co rusz nowe konferencje i zebrania z tego powodu. I dziś się spóźniłem właśnie przez kolejne posiedzenie w tej sprawie. Oszaleję. Ja to przywykłem do rozwiązań typu: `Panowie, mamy problem. Macie 48 h na jego rozwiązanie` a tu  się glindzi i glindzi.". Zgadza się. To co Niemców czyni szczęśliwymi, nas często wkurza. Zajęcia, jakie miałam na niemieckim uniwersytecie składały się w 50% z wygłaszanych referatów, w drugich 50% z dyskutowania na ich temat. Czasem ten podział wynosił 30% do 70%. Był to jeden z powodów, dla którego mimo nieoczekiwanego stypendium przyznanego mi przez uniwersytet niemiecki postanowiłam kontynuować studia w Polsce. Cieszyłam się, że podczas odbytego czasu studiów w Niemczech przełamałam swój typowy dla polskich studentów lęk przed zabraniem głosu na forum. Doceniałam fakt, że podszlifowałam umiejętność prowadzenia dyskusji, ale w którymś momencie zaczęłam mieć poczucie, że odbywane u sąsiadów za Odrą seminaria są w ostatecznym rozrachunku za mało merytoryczne. Problemem może nie była nawet sama ich konstrukcja. Dyskusje potrafią być bardzo rozwijające, ale jeśli praktycznie wszystkie zajęcia to jedna wielka dyskusja, jeśli nie jest określony jasno cel, w jakim się je prowadzi, jeśli nie ćwiczy się sztuki argumentacji, a bardziej chodzi, by każdy mógł się zaprezentować, to cierpi na tym ostatecznie jakość nauczania, a w przyszłości także i jakość debaty publicznej. Były oczywiście seminaria fantastycznie poprowadzone i to one zadbały, że z niemieckiego czasu studiów wyniosłam wspomniane umiejętności, niestety równie dużo zajęć zdawało się stanowić dyskusję bez głębszej struktury. Cóż, wszędzie są lepsi i gorsi nauczyciele/wykładowcy. Żaden niemiecki fenomen. Ponieważ jednak dyskusje zajmują tak wielką część w niemieckim systemie edukacyjnym, to traktowane są jako obowiązkowy punkt w życiu codziennym (przynajmniej taka jest moja teoria). Dyskutuje się zatem często i gęsto. Są sytuacje, gdy jestem zachwycona tym upodobaniem naszych sąsiadów, jak to było chociażby w przypadku idei dramatu "Terror" (http://sbundowani.blogspot.de/2016/10/1-godnosc-czowieka-jest-nienaruszalna.html), ale chyba częściej zastanawiam się, czy Niemcy uczą się od nas absurdu, czy my od nich "fachowej" debaty. Ach, cóż za dreszczyk emocji wywoływały kilka lat temu w Polsce zainicjowane przez radnego PIS Michała Grzesia obrady na temat upodobań seksualnych słonia Nino z poznańskiego zoo, który to miał bić samice trąbą. Obecnie z zapartym tchem śledzę wywody tegoż samego radnego w sprawie ucieleśniających proputinoską politykę lampartów perskich i dziwię się tylko, że tematu liści na ulicach wiatr jeszcze nie przygnał do Polski.
No cóż, każdy kraj ma swoje preferencje. Podczas, gdy u nas toczą się debaty natury zoologiczno-politycznej, to sąsiedzi za Odrą postawili na eko trend  w połączeniu z kwestiami religijnymi. Od miesięcy trwają bowiem w Niemczech dysputy, czy powinno się wprowadzić zakaz noszenia burek. Chyba faktycznie za wcześnie zdecydowałam się w przeszłości opuścić ławy niemieckiego uniwersytetu, jako że teraz  sensu tej dyskusji w ogóle  nie mogę pojąć. W Niemczech obowiązuje zakaz zakrywania twarzy w miejscach publicznych i uchylenie tej ustawy nie jest brane pod uwagę. A zatem krótka piłka. Nad czym tu deliberować? To co mi się wydaje proste, okazuje się nie być takowym dla wielu współrodaków Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża. Przy czym muszę tu uczciwie zaznaczyć, że znanych mi Ossis (Niemców Wschodnich) deliberacje na ten temat bardziej wkurzają, za to Wessis (Niemcy Zachodni) uznają je za konieczne, a że mentalność zachodniej części społeczeństwa nadaje w tym wypadku ton muzyce, to i dyskusja kwitnie niczym mięśnie na sterydach. I tym sposobem w ramach publicznej debaty poddaje się kontroli sklepy sprzedające na terytorium Niemiec odzież dla wyznawców islamu, stwierdza się, że większość z nich to centra salafistów (wyniki ogłoszone w telewizji Phoenix w drugiej połowie października), po czym dochodzi się do wniosku, że temat ten wymaga dalszej dyskusji. Nikt jednak nie podnosi kwestii (przynajmniej do moich uszu to nie doszło), że wyjątek w ustawie o zakazie zakrywania twarzy w postaci przyzwolenia na noszenie burki powoduje nierówne traktowanie obywateli państwa. Właśnie udziergałam sobie ostatnio prześliczną różową kominiarkę, z zielonym kwiatkiem na czole i chciałabym ją nosić zimą, bo przy temperaturach w okolicach 0°C marznie mi nos, niestety nie wolno mi:((( I gdzie tu sprawiedliwość? W burce przyjdzie mi chodzić.

Zanim jednak przyjdą prawdziwe mrozy, mam inny problem. Za naszymi oknami rośnie nie nasze drzewo, którego liście wiatr przywiewa nasz balkon. "Skoro wlazłeś między wrony, to kracz jak i one" mówi stare mądre przysłowie. Chcąc zatem spełnić obywatelski obowiązek przedyskutowaliśmy tę kwestię z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem i doszliśmy do wniosku, że nie są to ani liście chodnikowo-uliczne, ani trawnikowe, ani rowowe. Obydwoje zgodziliśmy się na określenie ich mianem liści balkonowych. Niestety konteneru na liście balkonowe w naszej okolicy brak. Teoretycznie moglibyśmy je cichcem wyrzucić za barierkę, ale byłoby to świnstwo w stosunku do sąsiadów z parteru (przypominacie sobie mój post "Niemieckie Alternatywy 4" i opisaną w nim historię o podziale w sprzątaniu klatki schodowej oraz terenu wokół budynku? http://sbundowani.blogspot.de/2015/11/niemieckie-alternatywy-4.html) Ustaliliśmy również, że za wyrzucanie liści w lesie grozi wysoka kara. A co właściwie z liśćmi "wodnymi"? Nigdzie nie mogę znaleźć ustaleń odnośnie listowia pływającego w zbiornikach wodnych. Ha! Chyba typowo dla kogoś o polskich korzeniach znalazłam lukę w systemie:)



18 października 2016

nieskończoność x 164 = nieskończoność

(1) Godność człowieka jest nienaruszalna. Jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem wszelkich władz państwowych. 

Artykuł ten otwiera Ustawę Zasadniczą Republiki Federalnej Niemiec (w przekładzie Aleksandra Marka-Sadowskiego) i to na niego powołuje się prokurator generalna oskarżająca majora Luftwaffe Larsa Kocha o zestrzelenie 26.04.2016 lecącego z Berlina do Monachium porwanego przez islamskich terrorystów samolotu, których celem był zamach na stadion z 70 000 widzów meczu Niemcy-Anglia. 
Nic nie słyszeliście o tych wydarzeniach? Pewnie dlatego, że zanim doszło do ataku terrorystycznego major Koch samolot zestrzelił i byłby pewnie opiewany jako bohater narodowy, gdyby nie fakt, że na pokładzie samolotu znajdowało się 164 pasażerów. Teraz stoi przed sądem, który ma uznać go za winnego tudzież niewinnego morderstwa popełnionego na cywilistach.


Tak pokrótce przedstawia się akcja dramatu "Terror" Ferdinanda von Schiracha wyświetlonego wczoraj w wersji filmowej jednocześnie w niemieckiej, austriackiej, szwajcarskiej i słowackiej telewizji. (Czesi też albo w najbliższych dniach chcą, albo dopiero co film ten pokazali także u siebie  - nie za bardzo mogę połapać się w opisie na stronie ich programu).
Średnią mam opinię o telewizji publicznej w Niemczech (o prywatnej zresztą też), zwłaszcza biorąc pod uwagę ściągany przez nią w sposób niezgodny -zdaniem wielu niemieckich naukowców- z konstytucją BRD comiesięczny haracz w postaci opłaty abonamentowej, nijak mającej się do jakości większości prezentowanych w niej programów, ale tym razem można było stwierdzić, że raz na ruski rok widz otrzymuje za wydarte mu wręcz z gardła pieniądze coś naprawdę wartego obejrzenia. Co więcej widzom nie zaserwowano gotowca.  Zgodnie z koncepcją całego dramatu to publiczność wkłada togę sędziego i wydaje wyrok. W wypadku wczorajszej projekcji nie było możliwości odegrania scenki rodzajowej z Bundestagu, tzw. przeze mnie i opisanej tutaj: http://sbundowani.blogspot.de/2016/07/poskaczmy-jak-barany-historia-gosowania.html) metody "baraniego skoku", na którą to zdecydowało się część teatrów podczas inscenizacji, ale emocje związane z faktem, że głosowali jednocześnie obywatele kilku krajów naraz, rekompensował niezbyt porywającą telefoniczno-internetową drogę głosowania.

"Terror" bije rekordy popularności w tym roku w niemieckich teatrach. Sama próbowałam się dostać na sztukę w dwóch miastach i za każdym razem próba kupna biletów z już kilkumiesięcznym wyprzedzeniem kończyła się porażką. Tym bardziej ucieszyłam się na wieść o wyświetleniu jej ekranizacji. (Chyba po raz pierwszy od mojej przeprowadzki do Niemiec cztery lata temu cieszyłam się tu na jakiś program i autentycznie na niego czekałam). I nie zawiodłam się, zwłaszcza że i obsada była niczego sobie. Osobiście cenię bardzo grę Burgharta Klaußnera (tutaj w roli sędziego). W zeszłym roku można było oglądać go na ekranach kin w filmie "Der Staat gegen Fritz Bauer" ["Fritz Bauer kontra Państwo"] opowiadającym o walce w latach 50-tych i 60-tych prokuratora generalnego Hesji, tytułowego Fritza Bauera, o postawienie przed sąd zbrodniarzy nazistowskich. (Dla nieobeznanych z tematem pozwolę sobie przy okazji wspomnieć, że z racji braku zainteresowania ówczesnego państwa niemieckiego grzebaniem w swojej brudnej przeszłości, zdesperowany Bauer niechcący pozostawić na wolności Adolfa Eichamanna, na którego trop w Argentynie trafił, a którego sam nie był w stanie ściągnąć na proces do Niemiec, zdecydował się - niezgodnie z prawem niemieckim - na współpracę z Mosadem.) Za rolę tę, którą moim zdaniem zagrał rewelacyjnie, Klaußner został odznaczony niemiecką nagrodą filmową Günthera Rohrbacha. Wydaje się, że role postaci z dziedziny sądownictwa  mu leżą, bo i jako sędzia w adaptacji "Terroru" był niezgorszy, choć nie miał tu takiego pola do popisu swoimi aktorskimi umiejętnościami.

Co jednak  chyba większość widzów w pierwszej kolejności w wypadku tego filmu pochłonęło była nie gra aktorska, a argumentacja oskarżyciela, obrońcy, poszczególnych świadków i wreszcie samego oskarżonego. Okazuje się, że na początku rozprawy wielu wychodzi z założenia, że za decyzję zestrzelenia 164 osób dla ratunku 70 000 ludzi pilota nie powinno się ogłaszać winnym. ARD przygotowało jednak całą debatę, jaka miała miejsce po wyświetleniu filmu (zresztą również zgodnie z koncepcją dramatu, ma ona bowiem za każdym razem stanowić część składową wystawianej sztuki), a w jej ramach eksperyment z 12 widzami, którzy podczas całego filmu mogli podejmować decyzje oraz je modyfikować. Okazało się, że te 12 osób w toku rozwoju sytuacji 28 razy zmieniło zdanie. Najpierw okazuje się, że pasażerowie podjęli próbę odzyskania kontroli nad samolotem, a po jakimś czasie prokurator Nelson sięga po zacytowany Art.1 Ustawy Zasadniczej Republiki Federalnej Niemiec, co dla wielu widzów miało być punktem zwrotnym w ich toku myślenia. "Państwo nigdy nie ma prawa decydować, czyje życie jest więcej warte. Niezależnie czy dotyczy to setki osób, czy kilku tysięcy." oznajmia pani prokurator. Według tej argumentacji:

1 życie = nieskończoność, 
nieskończoność x 164 = nieskończoność
nieskończoność x 70 000 =  nieskończoność
nieskończoność = nieskończoność

Co oznacza, że major Koch wszedł w rolę Boga decydującego o tym, kto ma żyć, a kto umrzeć (coś mi przy tej okazji zawiało zza polskiego płotu debatą odnośnie aborcji). By jeszcze dobitniej pokazać niekonsekwencję ludzkiej natury powołuje się na dwa przypadki omawiane w filozofii. W pierwszym pracownik stacji kolejowej widzi pędzący po szynach pojazd wprost na pociąg z pasażerami. Zderzenie może spowodować śmierć ok. setki osób. Pracownik stacji może jednak przestawić zwrotnicę i zmienić jego kierunek jazdy. Sęk w tym, że na drugim torze pracuje akurat pięć osób. Niemniej szybkie rozważenie, czy ratować setkę ludzi, czy poświęcić życie pięciu jednostek wielu skłoniłoby do przestawienia zwrotnicy. Jeśli jednak sytuacja przedstawiałaby się następująco, że na zapełniony pasażerami wagon pędziłby pojazd, który można byłoby zatrzymać tylko zepchnięciem z mostu siedzącego na nim faceta z nadwagą, przechodzień, który stanąłby przed takim dylematem nie zdecydowałby się na ten krok. Wówczas równanie 100 za 1 nie działa, bo oznaczałoby to, że musiałby zabić tego człowieka własnoręcznie, a nie za sprawą uruchomienia jakiejś wajchy.
Oskarżony zwraca za to uwagę, że został wykształcony, by bronić państwa z jego obywatelami. Brak reakcji z jego strony na atak terrorystyczny oznacza wystawienie kraju jako bezbronnej ofiary na łaskę zamachowców. Dyskusja z pułapu, czy 164 żyć można poświęcić na rzecz ratowania 70 000 przechodzi w sferę wartości, zasad, jurysdykcji, moralności oraz tego, która z tych norm jest nadrzędną w naszym wzajemnym obcowaniu, w tym w sytuacjach ekstremalnych naszej wspólnej egzystencji.  Czy człowiek ma prawo przedkładać swoje własne intuicyjne poczucie moralności i etyki ponad konstytucję? Czy konstytucja jest dokumentem bezbłędnym, uwzględniającym wszelkie możliwe nuianse?
Dodatkowo akcja "Terroru" odgrywa się w jeszcze jednym obszarze: na płaszczyźnie konfliktu między pewnym swojej decyzji mężczyzną oraz stawiającej jego czyny pod znakiem zapytania kobietą. Poszczególne teatry w Niemczech różne podejmowały decyzje odnośnie rozdziału ról, ale z prześledzonych recenzji wynika, że pierwiastek konfliktu damsko-męskiego został w nich zawsze zachowany.

Autor Ferdinand von Schirach jest pracującym w Berlinie adwokatem w sprawach karnych oraz autorem przetłumaczonych  na wiele języków książek, w tym "Sprawa Colliniego", w której zajmuje się żenującym (nie)rozliczeniem przez BRD zbrodni nazistowskich.  Wnuk szefa Hitlerjugend i gauleitera Wiednia Baldura von Schiracha, skazanego w Norymberdze na 20 lat więzienia co rusz z powodzeniem wyciąga z kąta dzisiejszą, zasiedziałą opinię publiczną i zmusza ją do debaty.
Czy "Terror" jest jego wielkim sukcesem? I tak  i nie. Sztuka z pewnością rozsławiła jeszcze bardziej  nazwisko von Schirach, natomiast okazuje się, że publiczność niemiecka konsekwentnie wydaje wyrok inny od tego jaki autor sam by wygłosił. Jesienią zeszłego roku przeciętnie 57% publiczności w poszczególnych teatrach opowiedziała się za uniewinnieniem majora Kocha. Po atakach w Paryżu liczba ta wzrosła do 60%. We wczorajszym eksperymencie 86,9% niemieckiej, 84% szwajcarkiej i jakoś podobna liczba austriackiej publiczności (akurat wygnało mnie do kuchni po chrupki w chwili podawania danych z Austrii) uznała pilota Luftwaffe za niewinnego. W każdym razie facet bez wątpienia przyczynił się do podjęcia w dyskursie społecznym istotnych zagadnień, w tym na powrót każe zastanowić się nad rolą konstytucji w państwie (może w końcu ktoś się dopatrzy, że ściągana w obecnej formie opłata abonamentowa łamie nie tylko konstytucję, ale i podstawowe zasady etyki).

Życzę naszemu krajowi z całego serca, aby doczekał się któregoś dnia wyświetlenia  "Terroru" w teatrze TVP.  Sztuka jest niezwykle aktualna nie tylko ze względu na obecną sytuację panującą w Europie. Ekstremalność rzuconej pod osąd w niej sytuacji bezlitośnie obnaża normy i ich wzajemną sprzeczność, jakimi kierujemy się w wielu decyzjach życia powszedniego.
Jak myślicie, jaki wyrok wydalibyście Wy? A jeśli Wam powiem, że w Niemczech przeciętnie w 25 przypadkach rocznie podnoszone są z ziemi odrzutowce Luftwaffe w celu sprawdzenia, czy samolot pasażerski, z którym wieża kontroli utraciła łączność nie stał się bronią w ręku terrorystów? A teraz pomyślcie sobie, że akurat możecie znajdować się na pokładzie takiego sprawdzanego przez Luftwaffe samolotu... I nie zapomnijcie przy tym wszystkim, że decyduje się los człowieka, któremu w tym nieszczęsnym przypadku przyszło podjąć decyzję...



30 września 2016

Co Niemca dziwi w Polsce

Po wpisie, "Co Niemca urzeka w Polsce" oraz "Co Niemca wkurza w Polsce" przyszedł czas na wpis, o tym co go u nas dziwi.  Dzisiejszy wpis będzie się głównie opierał na zdjęciach, jako że Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż niezrozumiałe dla niego rzeczy po prostu fotografował, po czym się nas o nie pytał.

1. Co mężczyźni robią tu w publicznych toaletach, że potrzebne jest ich takie wyposażenie?

Toaleta w jednym z warszawskich muzeów



2. Czy nie dopuszczono się tu czasem profanacji?

Fragment dekoraccji przed jednym z ołtarzy. (niestety nie pamiętam miasta)



3. Kto mógłby chcieć tu cokolwiek ukraść?

Wystawa w jednym z lokali sklepowych w Piotrkowie Trybunalskim (sierpień 2015)


4. Jakim cudem ten sklep z taką wystawą się utrzymuje?



5. Czy naprawdę nie widzimy, jak to brzmi dla obcokrajowca?!

Ogłoszenie na drzwiach synagogi na krakowskim Kazimierzu (2013)



6. Ile turystów rocznie ma to biuro podróży?



7. Skąd u nas zamiłowanie do tak wypielęgnowanych ogrodów?



I ostatni punkt na liście, tym razem bez zdjęcia:

8. Dlaczego Polacy dziękują po posiłku, nawet gdy osoba, do której kieruje się te słowa nie gotowała osobiście?

17 września 2016

Co Niemca wkurza w Polsce

Po ostatnich peanach na cześć naszego kraju przychodzi dziś chwila trudniejsza, jako że na ostrze noża wzięłam niedoskonałości Polski w oczach Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża. Grabimy sobie przede wszystkim tragiczną w jego pojęciu organizacją ruchu drogowego.

Numer 1 to bramki na autostradzie.


Beznadziejny system poboru opłat na autostradach w Polsce doprowadza Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża do ataków wściekłości. "Jest pełno metod pobierania myta na autostradach, a u Was wprowadzili jakieś przedpotopowe bramki rodem z czasu kamienia łupanego!" wkurza się i wrzeszczy, że to już ostatni raz, gdy jedzie samochodem do Polski.
Bramek nienawidzę i ja. Ile to już razy staliśmy w korku przez nie spowodowanym! Nie dość, że wydłużają czas i tak już nie krótkiej podróży, to jeszcze powodują większe zużycie benzyny i wprowadzają kierowców w poddenerwowanie (a jak wiadomo wówczas łatwiej o wypadek).
Rozumiem, że na budowę autostrad zostały zaciągniete kredyty, które trzeba spłacić, ale obecne kwoty myta nijak się mają do komfortu jazdy, jaki za opłaty w takiej wysokości przeciętny użytkownik ma prawo oczekiwać. I nie rozumiem dlaczego dodatkowo do nich mamy ponosić dodatkowe koszty nieudanych decyzji cholera wie kogo. Po którymś z kolei czekaniu w korku do bramki wynoszącym ponad 30 min. napisałam w końcu reklamację do AWSA A2. Bezczelniejszą odpowiedź trudno sobie wyobrazić. Cytuję:
"Rozumiemy, że wybierając autostradę chciała Pani jak najszybciej dojechać do celu, jednak ruch  przekroczył kilkakrotnie średni dobowy ruch na autostradzie, dla którego projektowane były place poboru opłat. Mimo tego pracownicy naszej firmy dołożyli wszelkich starań by obsługa na Placu Poboru Opłat była sprawna. Czynne były wszystkie dostępne bramki."
Dla uściślenia, liczba  "wszystkich czynnych bramek" w punkcie, odnośnie którego złożyłam reklamację, wynosiła dwie sztuki...  I w ogóle co mnie obchodzi, że przepustowości ktoś nie umiał wyliczyć?! Pomijając już fakt, że naprawdę bez pomyślunku pobudowano tylko po dwie nitki i teraz nieraz przez 1/4 trasy jedzie się 80 km/h za wyprzedzającymi się nawzajem ciężarówkami.
Autostradzie A2 wystawiamy zatem obydwoje zgodnie jedynkę z minusem i wybieramy trochę dłuższą trasę południową (za to niezdzierającej z nas niewspółmiernej do jakości świadczeń opłaty za autostradę).

Numer 2 - brak szacunku większych usługodawców dla swoich klientów (bo małe zakłady rodzinne niezwykle ceni)

Do sytuacji na polskich drogach jeszcze wrócimy, ale opisana historia reklamacji czasu oczekiwania do bramki na autostradzie A2 stanowi zdaniem Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża niestety tylko jeden z wielu przykładów bezczelnego lekceważenia usługobiorcy w Polsce. Jego sztandarową opowieścią o dzikim kapitaliźmie w polskim wydaniu stała się historia szarpaniny z firmą "Ryłko".
Ogólnie rzecz biorąc Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż lubi polskie wyroby i pewnego dnia zapragnął też mieć obuwie polskiego producenta. Hektolitry śliny już sobie naplułam w brodę, że podkusiło mnie zabrać go wtedy do sklepu "Ryłko". Wyrobiłam za granicą opinię polskiej produkcji, że niech mnie gęś kopnie. Sama miałam przecież już raz bardzo złe doświadczenia z tą firmą, ale naiwnie pomyślałam, że może miałam pecha z jakąś niewydarzoną parą butów. Tylko głupi idzie do sklepu, na którym się przejechał. I ja okazałam się być dostatecznie głupia. 
Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż tak się cieszył z nowego nabytku, że dbał o niego, jakby był jedną z najcenniejszych rzeczy na świecie. W życiu nie widziałam faceta, który tak by skakał nad swoim obuwiem. Niestety, mimo całej jego troski, miłości i ostrożnego użytkowania, buty za ponad 300 PLN wyglądały po pięciu miesiącach, jakby je z gardła psa wyciągnięto.


Buty firmy "Ryłko" po 5-u miesiącach najzwyklejszego użytkowania.


Reklamację należało złożyć w sklepie osobiście, co oznaczało, że musiałam poczekać do mojej kolejnej wizyty w Polsce. Nastąpiło to w siódmym miesiącu od zakupu butów i choć teoretycznie obuwie było objęte dwuletnią gwarancją, to producent wykręcił się sianem, jako że zgłosiłam się po newralgicznych sześciu miesiącach - czasie, w którym to musiałby przyjąć do wiadomości wadę materiału (jak mi wytłumaczył na tamten moment Rzecznik Ochrony Praw Konsumenta), a tak dostaliśmy pismo, w którym rzeczoznawca firmy "Ryłko" orzekł, że konsument użytkował zareklamowane obuwie niezgodnie z ich przeznaczeniem... Zaręczam zatem solennie, że gwoździ nimi w ścianę nie wbijał. Potem znalazłam na forum i Fb całą masę podobnych historii, jakie inni z tym producentem przeżyli. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż nie uznał tego za pocieszenie. Powiedział tylko, że to bardzo smutne, że w kraju, gdzie ludzie tak ciężko muszą pracować nie szanuje się ani ich pieniędzy, ani czasu, jaki na ich zarobienie poświęcili.
W Niemczech producenci po zgłoszeniu reklamacji bardzo często dostarczają nowy towar bez większych ceregieli. Kilka razy mogłam tego sama doświadczyć. W trzecim tygodniu użytkowania szafki pod umywalką pękła ni z tego ni z owego górna płyta. Poprosiliśmy o jej wymianę, dostaliśmy całą nową szafkę. Nie musieliśmy udowadniać, że po płycie nie skakaliśmy,  albo że nie waliliśmy sobie z nudów młotkiem w co popadnie. Podobnie rzecz się miała z (wydawało nam się) wypaczonymi drzwiami od szafy ubraniowej. Choć chodziło o jedno skrzydło, dostaliśmy tak na wszelki wypadek od razu dwa. Potem okazało się, że problem stanowiły nie drzwi, a krzywa podłoga, czego monterzy szafy nie wyłapali. Uczciwie chcieliśmy zwrócić otrzymane skrzydła, ale producent nam je podarował na wypadek, gdybyśmy w przyszłości je potrzebowali.
Oczywiście polityka niemieckich firm może prowadzić do nadużyć ze strony klientów, ale według badań marketingowych przysparza im w ostatecznym rozrachunku większe obroty, jako że klienci wracają o wiele chętniej do producentów, którzy nie pozostawiają ich samych sobie z problemem. W Polsce jeszcze stosunkowo często producenci zdają się myśleć kategoriami: "Najważniejsze to wepchnąć komuś mój towar, a dalej to już  niech ta osoba się martwi.".

Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż unika w Polsce jak ognia sklepów z obuwiem. Niemniej po dwóch latach od nieszcząsnego wydarzenia z firmą "Ryłko" udało mi się trochę odbudować w jego oczach renomę polskich wyrobów z branży odzieżowej. Na przedostatnią Gwiazdkę zamówiłam mu sztybylty na stronie Fun in Design. Nosi je radośnie do tej pory twierdząc, że to najwygodniejsze buty, jakie kiedykolwiek miał. A ja w tym miejscu muszę pochwalić obsługę tej firmy. Fachowa, rzeczowa, miła, kompetentna i działająca z myślą o zadawoleniu klienta, a nie tylko, jak sobie sakiewkę nabić. Proponuję rodzimym firmom uczyć się od nich. 

Numer 3 - fatalnie oznakowanie na drogach

I to nie tylko na tych starych. Podaję przykład skrzyżowania po remoncie:

Czy widzicie, w którą stonę można jechać drugim pasem od lewej strony?
Pomogę: na ulicy strzałka w tym miejscu wskazuje kierunek na wprost. Pomocny byłby niebieski znak drogowy. Niestety umieszczono go w takim miejscu, że nie ma wielkiej różnicy, czy jest, czy go nie ma. Widoczny staje się z miejsca, gdy kierowca nagle orientuje się, że prosta strzałka na asfalcie przemieniła się w nakaz skrętu w lewo.


 Czy też całe litanie pod poszczególnymi znakami, jak te pod zakazami wjazdu w Warszawie:


 Kto to da radę to przeczytać podczas jazdy?
Albo co gorsza w ogóle nieoznakowane i niewyposażone w sygnalizację świetlną miejsca.
Początkowo Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż strasznie się denerwował, jak miał jeździć samochodem po naszych miastach, a ja się denerwowałam, czemu on takie chryje robi. Pojeździłam trochę w Niemczech, to już teraz wiem.  Oznakowanie w Niemczech przypomina po trosze niemieckie instrukcje obsługi: "Otwórz opakowanie. Wyjmij produkt."...

 Numer 4 - Nagminne przekraczanie dozwolonej prędkości 
Ten grzech narodowy wszyscy dobrze znamy. Niestety:(

Numer 5 - Przejścia dla pieszych na trasach ekspresowych

Tj. na tej z Łodzi do Częstochowy, jakby to takie trudne było zbudowanie przejść pod-, albo nadziemnych. 

Numer 6 - Niezatrzymywanie się kierowców przed przejście dla pieszych.

Choć ja obserwuję w ostatnich latach ogromną poprawę w tej kwestii, Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż czuje się wciąż nieusatysfakcjonowany panującymi u nas standardami. Ciągle włazi na pasy, czy nadjeżdżający samochód zwalnia, czy nie. Przyprawia mnie tym o zawał serca. Ja w zamian doprowadzam do szału niemieckich kierowców, bo czekam, jak się zatrzymają, albo widocznie zwolnią przed przejściem, co wielu z nich ma denerwować. Ponoć wolą zachowanie reprezentowane przez moję drugą połówkę, jako że pieszemu może uda się przejść bez konieczności zatrzymywaia auta. No cóż, za długo żyłam w Polsce, by tak beztrosko latać po zebrze.

Numer 7 - Wyprzedzanie na trzeciego

Nic dodać nic ująć.
Generalnie Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż twierdzi, że teraz już się nie dziwi, czemu Polska króluje w satystykach wypadkowych. W Niemczech można wsiąść za kółko po jednym piwie, nie ma ograniczeń prędkości na autostradzie, a i tak w porównaniu z naszym krajem dochodzi tam do o wiele mnieszej liczby wypadków.

Numer 8 - Rozbuchana biurokracja

Kiedyś to Niemcy uchodzili za królów biurokracji. Ile to żartów krążyło na ten temat. Straciły na aktualności. Za wyraz Niemcy wypadałoby podstawić Polskę. Chyba najbardziej debilną rzeczą, jakiej Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż był świadkiem było wypisywanie przeze mnie pełnomocnictwa dla członka rodziny, aby ten mógł mnie reprezentować w urzędzie podczas mojej nieobecności. Formularz godny PIT-a, niezrozumiały po części dla samych urzędników. Pracownicy z trzech pokoi deliberowali, co należy wpisać w poszczególne pola i kto to w ogóle ma podpisać. Kulminacyjnym punktem okazało się wypełnienie pozycji "Zakres przedstawicielstwa". "We wszelkich sprawach" - napisałam. Sformułoanie uznano ZA MAŁO KONKRETNE. "Nie wiadomo, co oznacza 'wszelkich'." rzekła urzędniczka. " 'Wszelkie' oznacza 'wszystkie'." odpowiedziałam. "Nie jest to jasne. Musi Pani wymienić wszystkie sytuacje." Spędziłam tam 1,5 h, a Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż rwał włosy z głowy. Wszystko na marne. W ciągu 6-u miesięcy od tamtej wizyty dwa razy zmieniono wzór formularza i moje wypociny są funta kłaków warte. 

Numer 9 - akustyka w blokach z wielkiej płyty

Chyba najbardziej denerwujący dla Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża jest fakt, że po przebudzeniu się o poranku jedną z pierwszych rzeczy, jaką słyszy za jaką to właśnie potrzebą fizjologiczną sąsiedzi z góry udali się do toalety...

Numer 10 - głośne imprezy

Niemcy to naród kochający ciszę. Do bólu. Tym bardziej głośne imprezy u sąsiadów, zwłaszcza latem przy otwartych oknach doprowawadzają ich do szału. Szczególnie, gdy przez cały weekend trzy wieczory pod rząd ktoś inny urządza balangę. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż dziwi się, że nikt nie wzywa policji, na co ja mu tłumaczę, że zasada jest prosta: dzisiaj oni, jutro może my.  Ja tam lubię ten nasz hałas, choć czasem jest faktycznie męczący. Za to przynajmniej czuć, że ludzie żyją.

Numer 11 - sąsiad majsterkowicz

Od trzech lat sąsiad w Polsce ulepsza swoje mieszkanie. Nie wiem, czy robi to od trzech lat non stop, czy perfidnie wybiera okresy naszego pobytu w Polsce. Fakt faktem, że ze swoim stukaniem, pukaniem, wierceniem jest wrogiem numer 1 Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża. Moim powoli zresztą też.

Chyba starczy na razie tego biczowania. Następnym razem przeczytacie o tym, co Niemca dziwi w Polsce. Do zobaczenia!

4 września 2016

Co Niemca urzeka w Polsce

Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż uwielbia jeździć ze mną do Polski. Twierdzi, że czuje się u nas rewelacyjnie i rozpacza, że los pokarał go nadając mu wraz z narodzinami niemieckie, a nie polskie obywatelstwo. Specjalnie dla Was spytałam go, co właściwie tak mu się w Polsce podoba. Oto jego odpowiedzi:

1. Anarchia w postaci "radosnej zabudowy" (nazwa własna Mojego Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża)




Jestem z natury estetką. Lubię, kiedy moje otoczenie jest ładne i schludne, dlatego też płakać mi się chce, gdy patrzę na polską zabudowę. Tu wielka płyta, obok szklany wieżowiec, po drugiej stronie buda z kurczakiem na rożnie, a nieopodal rozpadający się garaż w chaszczach. Tak mniej więcej można by podsumować krajobraz miejski panujący w naszej ukochanej ojczyźnie.
Trochę się bałam pierwszej wizyty w Polsce Mojego Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża (wówczas nawet jeszcze nie mojego partnera). Przed jego przyjazdem rozejrzałam się jeszcze krytyczniej niż zazwyczaj po mojej okolicy i się załamałam. Byłam święcie przekonana, że mój zagraniczny absztyfikant przerazi się, z jakiego to patologicznego regionu pochodzę. Było wręcz na odwrót - po dziś dzień Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż ciekawie rozgląda się po wszystkich mijanych kątach, a najbardziej się cieszy, gdy widzi jakieś straszne ruiny lub kompletnie nie pasujące do siebie zestawienie architektoniczne. "Bo widzisz - tu wszystko żyje! Nie tak jak w Niemczech wszystko jest zmumifikowane, ujednolicone i nudne.". Długi czas nie mogłam pojąć, czemu on się tak uczepił tego życia w tej naszej wyrwanej z kontekstu zabudowie zamiast szukać go w wypielęgnowanych ogrodach, aż pewnego dnia (po mniej więcej rocznym pobycie w Niemczech) szłam w naszej miejscowości ulicą i stwierdziłam, że wszystko jest takie przewidywalne. A gdyby tak chociaż jedną odrapaną ścianę gdzieś zobaczyć...
Okazało się, że jestem bardziej polska niż sama przypuszczałam...

2. Anarchia - czyli nasza szeroko pojęta interpretacja reguł wszelkiego rodzaju

Kiedy wdrażano w Polsce wytyczne odnośnie segregacji śmieci okazało się, że w kilku dzielnicach mojego miasta z jakiegoś powodu były z tym ogromne problemy. Firmy wywożące odpady nie były w stanie zapewnić odpowiednich kontenerów, czy też nie miały wozów, w których śmieci by się nie mieszały. Coś w tym stylu. Dodatkowo problem części budynków polegał na braku zamykanego dojścia do odpadów, co automatycznie je wyłączało z tzw. śmieci poddawanych selekcji. Niemniej, aby nie pozostać kompletnie nieczułym na potrzeby środowiska poszczególne spółdzielnie i wspólnoty zaczęły mimo wszystko rozdzielać poszczególne kontenery. Tak, po polsku... Oto jeden z przykładów,  w którym Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż zakochał się od pierwszego wejrzenia i nie chciał odejść, póki nie zrobimy zdjęcia:

1 kontener - papier, szkło, metal, plastik; 2 kontener - odpady niesegregowane; 3 kontener - odpady pozostałe
No cóż, może i jest to faktycznie raj dla obywatela kraju, gdzie każdy mieszkaniec bloku ma swój własny kubeł opisany jego nazwiskiem.

3. Anarchia - czyli nasza wrodzona natura do protestów

Tłumaczę i tłumaczę mu, że my idziemy w tym za daleko, że nawet, jakby się nam trafił rząd idealny, to i tak byśmy protestowali - tak dla zasady. Nie i nie, uparł się, że cecha ta jest fajna, bo nie przyjmujemy wszystkiego bezkrytycznie. I tłumacz takiemu...


4. Nasz język jako dowód naszych głównych cech narodowych: anarchii, anarchii i anarchii...

Bardzo dbam o rozwój mojego małżonka w dziedzinie polskiej kultury i sztuki. W ramach mojej edukacji serwuję mu zatem wszystkie co fajniejsze polskie filmy. Pierwszą rzeczą, jaką nauczył się mówić po polsku (poza "Kocham Cię") było: "Grzegorz Brzęszczyszczykiewicz". Teraz, ilekroć zamawia w Niemczech stolik w restauracji, czy bilety do kina podaje to nazwisko, które z kolei jego rodacy najczęściej wpisują jako "nazwisko nie do wymówienia". Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż jest zafascynowany polskim językiem, który ma więcej wyjątków niż reguł. Co prawda doprowadza go to jednocześnie do szewskiej pasji, zwątpienia i agresji podczas nauki, ale w ogólnym rozrachunku widzi on w naszym języku lustro naszej mentalności narodowej, w której najwidoczniej jest bez pamięci zakochany.

I kiedy już tak zaczęlam powoli mysleć, że albo ja mam wypaczone pojęcie "wolności", albo Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż ma skrzywiony obraz naszego kraju, albo faktycznie z tą Polską coś jest nie tak, przyszła momentami jeszcze bardziej zastanawiająca odpowiedź:
 

5.  Nieugiętość

Wiem, że od kilku lat prowadzimy dysputy na temat Powstania Warszawskiego. "Bohaterski wyczyn" mówią jedni, "Głupota" twierdzą inni, a Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż odpowiada "Łatwo dziś oceniać i prowadzić dysputy, gdy nie jest się w oku cyklonu. Odczuwam niesamowity szacunek dla Polaków za to, że woleli umrzeć stojąc aniżeli żyć klęcząc.".

I nawet w wynikach ostatnich wyborów w Polsce (choć jednocześnie Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż postrzega je jako strzał we własne kolano i obecna sytuacja budzi  w nim obawy, czy kolejne wybory w naszym kraju będą wyborami wolnymi) widzi nasz bunt wobec bezczelności Zachodu, w tym Niemiec, które - jak przyznaje - przyzwyczaiły się do rozstawiania innych krajów po kątach: "Zachód patrzy cały czas z góry na kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Wszystko co za Odrą to dla nich Azja. Dobrze jest, gdy ta 'Azja' gra po jego myśli, ale gdy z jakiegoś powodu ma swoje zdanie na jakis temat, to Zachód wyciąga pałę ustalonej według swoich kryteriów moralności i wali nią. Wali nie pytając i nie troszcząc się, jaką te kraje mają historię za sobą, zapominając, że kraje te nie tylko biorą, ale i sporo z siebie dały, a Zachód nieźle na nich zarobił. Nie zauważając, że jego własna moralność śmierdzi, więc jedną z najlepszych rzeczy, jakie obecnie polski rząd może zrobić, jest właśnie taka bezczelna reakcja, na jaką sobie pozwala. Czas, żeby i ktoś powalił Zachód swoją pałą." rzecze Niemiec z krwi i kości... i dodaje "Zresztą, co by nie mówić o winach Grecji, to ton rozmowy z tym krajem jaki ze strony Unii nadały Niemcy był równie niedopuszczalny i nic dziwnego, że Grecy zareagowali, jak zareagowali.".

I co, czy pocieszyłam trochę tych, którzy boją się o opinię Polski w Europie? Oby tylko ten nasz bunt nie skończył się jak nasze powstania... 

Pogrążona w myślach, czy mamy się cieszyć z tego naszego anarchistycznego i nieugiętego podejścia, czy może jednak lepiej nie, oczekiwałam kolejnej bomby rewelacji o wspaniałości narodu polskiego oraz jego kraju, gdy to nagle Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż rzucił coś bezdyskusyjnego:)

6. Piękne kobiety, a nie babochłopy:)))

Jego ulubiony dowcip Polaków o Niemcach? "Po czym poznać, że jesteś w Niemczech, gdy jedziesz z Polski?" Odpowiedzi poszukajcie sobie sami. Ten kawał jest na prawie każdym forum z żartami.


Kolejnymi rzeczami, jakie Najcudowniejszy pod Słońcem Mąż u nas uwielbia to:

7. Mleczne bary i przepyszne w nich jedzonko:) Ach, i oczywiście scena z "Misia"!


Bar mleczny "Miś" w Toruniu



8. Polskie nalewki.

Najlepiej te robione przez mojego wujka. "Niebo w gębie." wzdychał mój Luby z takim wzrokiem, że zmuszona byłam sama nauczyć je robić, by go trochę tak po polsku rozpieścić. Zresztą podobnie rzecz się tyczy naszych kiszonych ogórków. Nic dziwnego, ja po niemieckich słodko-kwaśnych mam mdłości.

9. Polska serdeczność i gościnność.

I nie zachwiał tego w nim ani fakt, że według wyników badań ponoć tylko 5% z nas wpuściłaby w Wieczór Wigilijny obcego do mieszkania, ani też nasze obecne nastawienie wobec uchodźców.  Widzi problem społeczny, ale widzi też i jego przyczynę i choć te dwa przykłady kładą się w oczach wielu dużym cieniem na owej opiewanej polskiej gościnności, w pojęciu Mojego Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża jesteśmy i tak niejednokrotnie serdeczniejsi niż Niemcy.

10. Polskie imprezy (aczkolwiek ilość żarcia na nich go przeraża po dziś dzień).

 

11. Polska przedsiębiorczość

Którą dostrzega także min. w agresywnej oblepiającej każdy róg i świecącej się tysiącem światełek neonowych reklamie. (Czasami Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż reprezentuje dość dziwaczny gust, ale podczas gdy ja widzę w tych wszystkich plakatach reklamowych jeden wielki śmietnik oszpecający polski krajobraz mój małżonek widzi w nich gotowość Polaków do wzięcia swojego losu we własne ręce.)

12. Polskie poczucie humoru (choć dla mnie i on ma niezgorsze)

Tu jego ocenę Polacy zawdzięczją  nieśmiertelnym filmom "Miś", czy "Nie lubię poniedziałku".
 

13. Polski Mały Fiat

Tego punktu w ogóle nie rozumiem. Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż żywi jakąś chorą nostalgię do tego modelu. Idzie ona tak daleko, że koniecznie chciał, żebym ja miała taki samochodzik. Ku jego rozpaczy ja tej miłości nie podzielam, więc skończyło się na sprezentowaniu mi zrobionych przez niego kolczyków "Mały Fiacik".

Ile my już mamy zdjęć Małych Fiatów! A obok takiego nie było szans przejść z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem bez użycia aparatu. (Kraków)

14. Bogato strojone kościoły katolickie z zapachem kadzidła
To kolejna dla mnie niepojęta kwestia. Mam dobrego przyjaciela Niemca (tak, tak Johannesie, to o Tobie), który kiedyś mieszkał w Polsce. Ateista (typowo dla byłych Niemiec Wschodnich), a polskie kościoły katolickie tak go urzekały, że łaził tam dobrowolnie na msze. Ale to nie koniec! Nauczył się polskich pieśni religijnych i śpiewał najgłośniej ze wszystkich obecnych!!! Myślałam wówczas, że to wynika z jego ciągąt do śpiewu. Teraz  nagle podobne zapędy odkrywam u Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża... Niechrzczony, a w Polsce w pobliżu kościołów (zwłaszcza tych starszych) zapala mu się jakby radar w głowie. Zachwyca się barokowymi dekoracjami jak małe dziecko i uwielbia chodzić na Pasterkę. Obawiam się, że uzależnił się od zapachu kadzidła...

15. Polski big-beat,  rock progresywny oraz poezja śpiewana
Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż jest wielkim fanem muzyki i wstyd się przyznać, ale to ja od niego dowiedziałam się więcej o Czesławie Niemenie niż on ode mnie. To także dzięki niemu wiem, że polski big-beat i  rock progresywny były na całkiem wysokim poziomie, tylko że przez Żelazną Kurtynę ciężko było się naszej muzyce przebić. Do tego polski rock progresywny miał okazać się momentami być tak progresywny, że Zachód potrzebował ok.20-30 lat, by go zajarzyć.
Poezja śpiewana zaś odróżnia Europę Środkowo-Wschodnią od innych części świata, gdzie taki nurt w ogóle się nie wykształcił.

16. Polska zieleń

"Bo wiesz, w Polsce trawa jest zieleńsza niż w Niemczech." wytłumaczyłam mu kiedyś, gdy przejechaliśmy granicę i od tej pory Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż zgadza się ze mną w tej kwestii bezdyskusyjnie:) po czym włącza na cały regulator piosenkę Kultu "Polska".


I co by nie było, że Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż widzi nas przez różowe okulray, opowiem Wam następnym razem, co Niemca wkurza w Polsce (bo roztopionemu z miłości sercu nie przeszkadza też się nieraz na pewne rzeczy powkurzać, a ja dodam od siebie: i całkiem słusznie).