20 kwietnia 2020

Uroki federalizmu

I stało się. Od dzisiaj wprowadzono sporo poluzowań w obecnych obostrzeniach związanych z walką z COVID-19. Nie to, żeby wcześniej się nic nie działo. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy zaraz po spektakularnym wciśnięciu w hamulec, że na lody to jednak do miasta można nadal się wybrać (to nasza jedna z głównych atrakcji ostatniego czasu). Potem przed Wielkanocą ogłoszono otwarcie sklepów budowlanych dla wszystkich (wcześniej tylko pracownicy firm remontowych mogli z nich korzystać). Ten krok spowodował, że w kolejnych dniach od wczesnych godzin porannych pod tutejszymi wersjami Castoramy ustawiały się kolejki rodem z czasów socjalizmu. Najwidoczniej każdy tu postanowił na święta położyć nowe kafelki... Mniej więcej w tym samym czasie zobaczyliśmy, że kwiaciarnie i niektóre sklepy z dekoracją były otwarte. Jednym słowem małe kroczki wychodzenia z kompletnego zastoju robiono już w tej pierwszej fazie wielkiej batalii przeciw nowemu patogenowi. Niemniej dziś niemalże przy werblach bębnów otworzyć się mogły wszystkie sklepy o powierzchni do 800 m2. Te większe właśnie składają pozew do sądów. Obok tego media cały czas trąbią o skandalu związanym z takimi markami jak Adidas, H&M itd. Rząd bowiem uchwalając w pośpiechu pakiet antykryzysowy zwolnił też sklepy z płatności czynszu. Jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Chodziło o wsparcie dla małych przedsiębiorców, ale że tego jakoś dokładnie nie zdefiniowano, to na taką ofertę od razu rzuciły się wielkie koncerny. Teraz zbierają żniwo wielkiej krytyki. Osobiście sądzę, że na nic się to zda. Media trochę popyskują, a na koniec ludzie i tak pójdą tam kupować. Istota ludzka bowiem bez zakupów jest istotą nieszczęśliwą, a że produkty powstały kosztem wyzysku ludzi w krajach trzeciego świata, albo że firma zachowuje się nieetycznie, to tylko nielicznych obchodzi, jak ostatnie lata pokazują.


Zdjęcie tytułowe pochodzi z Wikipedii i jest objęte Creative Commons (https://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/de/deed.en)


Wracajmy jednak do rzeczy. Wkraczymy zatem powoli w, jak to tu określono, "nową rzeczywistość" (cokolwiek to znaczy) i krok ten pokazuje podobnie jak kilka ostatnich tygodni absurdy federalizmu, którego to Niemcy tak zaciekle bronią. Krótko mówiąc: każdy sobie rzepkę skrobie.


Już w trakcie pierwszej fazy spowolnienia zaczęto emitować programy pokazujące, jak to nie tylko kraje członkowskie UE szybko spuściły szlabany graniczne, ale że i wracamy powoli do historii małych państewek niemieckich. Na granicach poszczególnych krajów związkowych stała bowiem niejednokrotnie policja, która odsyłała mieszkańców innego landu. W telewizji zajmowano się min. historią wioski w małym cypelku Meklemburgii otoczonym z trzech stron Brandenburgią. Jako, że u nich praktycznie wszystko było zamknięte, a obostrzenia w Brandenburgii pozwalały min. na otwarcie hipermarketów budowlanych mieszkańcy tejże wsi postanowili po zakupy dojeżdżać do oddalonych tylko o parę kilometrów sklepów w sąsiednim kraju związkowym. Z planów wyszły nici, bo policja wszystkich zawracała na wewnętrznej granicy. Pozostawały o wiele bardziej ograniczone możliwości zakupowe we własnym landzie w miejscowościach o wiele dalej oddalonych niż sąsiednie brandenburskie miasteczka.

Podobnie rzecz ma się z wychodzeniem z kompletnego zastoju. Matka narodu pochwaliła nas, że tak ładnie się w ostatnim czasie zachowywaliśmy. Rząd osiągnął więcej niż zamierzony cel. Spadek stopy infekcji z 2,6 na 0,7, podczas gdy celem było 1,0 (liczby osób zarażone przez jednego zainfekowanego koronawirusem). Czas zatem przejść do ostrożnego odmrażania życia społecznego. I już się zaczyna. W niektórych krajach związkowych uczniowie klas kończących naukę w danym typie szkoły wracają do ławek już 27.04. W Saksonii Dolnej przeprowadzono w tym roku reformę szkolnictwa, na podstawie której wydłużono czas nauki o rok. Oznacza to, że w tym roku nie ma w tym landzie matur. Ministerstwo stwierdziło zatem, że presji nie ma i wysyła uczniów do szkół dopiero 11.05. Już samo nauczanie w czasie epidemii odbywało się w poszczególnych landach różnie. Landy byłego NRD zareagowały raczej podobnie jak Polska. Narzucono tam odgórnie sposób pracy z uczniami i sporo zajęć odbyło się w nowej, wirtualnej formie. Także klasówki, na podstawie których uczniowie są oceniani. Wiem też, że co najmniej w Saksoni-Anhalt nauczyciele musieli podobnie jak u nas prowadzić dokumentację przeprowadzonych godzin. Zrezygnowano z tego, gdy stwierdzono, ile dodatkowej pracy to ich kosztuje. W Saksonii Dolnej natomiast ministerstwo opublikowało dokument, wg którego nauczyciele mogli, ale nie musieli przesyłać uczniom zadania, a uczniowie mogli, ale nie mieli obowiązku ich robić. Ostatecznie skończyło się to tak, że większość nic nie robiła. No cóż, wszyscy mieli dłuuugie wakacje. Szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę tutejszy program nauczania doszliśmy do wniosku, że wielkiej różnicy nie ma, czy te dzieciaki chodzą do szkoły, cz też nie. Znana ze swej surowości Bawaria poszła tym razem na kompletną łatwiznę. Tam zdecydowano bowiem, że w tym roku wszyscy uczniowie przechodzą do następnej klasy.

Jeśli chodzi o obostrzenia odnośnie liczby osób, w towarzystwie których można przebywać, to u nas oscyluje ona w okolicach pięciu. W Saksonii-Anhalt są to ciągle na razie maksymalnie dwie osoby. Właśnie stwierdziliśmy zatem, że jeśli chcemy się zgodnie z prawem spotkać z naszą ciocią, która mieszka na terytorium Saksonii-Anhalt, to ona musi przyjechać do nas (jeśli ją oczywiście przepuszczą na granicy krajów związkowych). Jeszcze na krótko przed Wielkanocą wybraliśmy się poza granice Saksonii Dolnej, jako że tutejsze regulacje zezwoliły na spotkania z najbliższą rodziną. Problem w tym, że zrozumieliśmy to jako ogólnonarodowe regulacje. Postanowiliśmy wpaść zatem do sąsiedniego kraju związkowego i zobaczyć, jak się ma matka Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża. Już po fakcie okazało się, że to, co u nas było dozwolone w jej landzie nie i w sumie naraziliśmy się na karę 400 EUR. Na szczęście akurat nigdzie w okolicy jej bloku nie kręciła się żadna policja. W jakimś regionie w Bawarii ludzie nie mogli wychodzić z domu, podczas gdy my zjeździliśmy na rowerach okoliczne lasy wzdłóż i wszerz. Efekt tego wszystkiego jest taki, że gazety drukują już całe przewodniki, co gdzie wolno, a czego nie. Patrząc dalej to w Saksonii wprowadzono nakaz noszenia w miejscach publicznych maseczek na twarz, a u nas coś takiego nie obowiązuje.

Chyba kompletnie przypadkowo wymyślając outfit na ostatnią halloweenową imprezę znalazłam sobie super maseczką na dzisiejsze czasy;) Jak i u nas wprowadzą nakaz noszenia czegoś na buzi, będzie jak znalazł:)


Niemcy zaczynają dostrzegać absurdy federalizmu, którego do tej pory każdy land strzegł i bronił jak jakiejś świętości. Nowymi tematami dyskursu społecznego stały się pytania: czy może, by jednak nie zcentralizować trochę bardziej państwa niemieckiego oraz już w kontekście obecnej epidemii: dokąd taka niejednolita walka z koronawirusem ma nas zaprowadzić? Ostatnio pisałam, żebyć może Niemcy zdecydują się na model huśtawki spowolnienie-rozpędzenie-spowolnienie-rozpędzenie do momentu opanowania sytuacji. Miał to być jeden z rozważanych modeli. Teraz mówi się już o tym, że byłoby to zabójcze dla niemieckiej gospodarki. Jednocześnie służba zdrowia stanie się niewydolna, jeśli osiągniemy poziom infekcji 1,1. Obecny zapas na poziomie 0,3 wydaje się w tej sytuacji dość mały. Choć ogólnie trzeba powiedzieć, że Niemcy to kraj, który po Korei i Singapurze chyba najlepiej sobie radzi z obecną epidemią i to mimo zawalonych przygotowań na wypadek takiej sytuacji, o czym pisałam w ostatnim moim poście, to w społeczeństwie zaczyna powoli wrzeć, bo właściwie wiele rzeczy staje się coraz bardziej nieprzejrzyste. Nie jest jasne wg jakich kryteriów jeden land pozwala  na to, czego inny zabrania. Nie rozumiemy też, jak oszacowuje się ewentualny wzrost zachorowań i na co czekamy siedząc dalej w domach. Dlaczego dyskutuje się z grupami szczególnie zagrożonymi COVID-19, czy łaskawie zechciałyby się odizolować na czas walki z nowym wirusem, ale można nakazać całemu społeczeństwu stosowanie dystansu spłecznego? Jednym słowem pewna niekonsekwencja, jaką zarzuca się i rządzącym w Polsce w przeciwdziałaniu rozprzestrzenianiu się koronawirusa nie jest zjawiskiem typowym tylko dla naszego kraju. Jest jednak jedna rzecz, z którą się tutaj nie spotkałam, a niestety, o której czytam w polskich mediach. Tutejsze społeczeństwo nie stygmatyzuje pracowników służby zdrowia jako potencjalnych roznosicieli zarazy. Tutaj się ich ogromnie szanuje i temu zachowaniu nie stoją na drodze żadne granice! Było mi strasznie przykro czytać doniesienia o polskich pielęgniarkach i lekarzach oraz ich członkach rodziny, których nie chciano obsłużyć w sklepie, albo przyjąć od nich zgłoszenia dziecka do przedszkola. Przecież Ci ludzie narażają siebie, żeby ratować Was! I to jeszcze za te ochłapy, jakie się im u nas płaci. Ekspedientka może sobie pozwolić nie sprzedać bułek lekarzowi. Ten nie powie, że tej pani nie obsłuży, gdy ją przywiozą mu na OIOM. Siedzimy wszyscy w tej samej łodzi, niezależnie od granic, w jakich się obecnie znaleźliśmy i naszą najlepszą bronią jest trzymanie się razem (jeśli nawet na dystans:), zwłaszcza w rzeczywistości, która momentami staje się absurdem.


PS. Nawiązując do postu Życie z koronawirusem w Niemczech cz.1 , papieru toaletowego ciągle brak. W LIDL-u w jego miejsce ustawiane są już na paletach inne produkty, jak np. jaja. Najwidoczniej nie spodziewają się szybko dostawy...

7 kwietnia 2020

Życie z koronawirusem w Niemczech cz. 2


Ostatnio ogłosiłam, że życie w czasach zarazy w Niemczech upływa nam w miarę słodko  i wcale nie miałam na myśli tu cukierniczych wyrobów w kształcie papieru toaletowego, skoro już prawdziwego nie można dostać. Przedstawiona w poście „Życie z koronawirusem w Niemczech cz.1” rzeczywistość niekoniecznie zdaje się to moje twierdzenie potwierdzać. Zapraszam zatem dziś na spojrzenie na obecne wydarzenia z innej perspektywy niż tylko osoby, która się martwi, czym sobie tyłek podetrze.

Pozdrowienia od NAjcudowniejszego Pod Słońcem Męża

 
Nie jestem na pierwszej linii frontu, więc nie mogę się wypowiedzieć jak obecny stan rzeczy przedstawia się z pozycji lekarza (niemniej tak rozpaczliwych głosów o braku odzieży ochronnej nie dochodzą nas z niemieckich mediów jak to ma miejsce w relacjach dotyczących Polski).  Mogę co najwyżej przybliżyć życie w czasach epidemii w Niemczech z perspektywy zwykłego zjadacza chleba jako tako świadomego politycznie.

Jeśli czytaliście moje posty regularnie, to wielu z Was zauważyło, że niejednokrotnie byłam dość krytyczna w ocenie niemieckich realiów. Nie wynika to z faktu, że marudzenie jest jakimś moim hobby. Mam po prostu tę irytującą cechę, że jak już widzę jakiś problem społeczny, to muszę wsadzić w niego palec. Od dłuższego czasu jako temat kolejnego postu nasuwała mi się uporczywie analiza tutejszego systemu demokratycznego, w którym to Niemcy nie spełniają swoich własnych standardów. Jednym słowem znowu marudzenie i utyskiwanie, więc pomysł jego napisania odsuwałam ciągle w czasie. Aż przekornie mówiąc zdarzył się cud: epidemia. Po raz pierwszy poczułam, że żyję naprawdę w państwie demokratycznym. A nastąpiło to 22.03.2020, kiedy Angela Merkel ogłosiła listę obostrzeń dla mieszkańców Niemiec w związku panującą epidemią.
Do ostatniej czekaliśmy wszyscy w napięciu: „Ausgangssperre” (zakaz wychodzenia z domu), czy też nie. Widmo takiego obostrzenia wydawało nam się przerażające. Niewychodzenie z domu w konsekwencji własnej decyzji, czyni wielką różnicę w porównaniu do nakazu siedzenia w czterech ścianach jak w jakimś więzieniu. Zrozumienie tego było zawsze słabym punktem wszelkich reżimów. Jeśli czegoś komuś się zakazuje, to tym bardziej dana osoba cierpii psychicznie z powodu narzuconego mu obostrzenia i tym bardziej ją nęci, by jednak wyściubić nos poza postawiony jej mur. Ja, która od lat stawiałam w organizacji swojego życia na wolność dostawałam spazmów na samą wizję „Ausgangssperre”. Nawet Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż, który ma dla mnie tony zrozumienia powoli zaczął tracić cierpliwość na moje histeryczne wybuchy.  Wizja zakazu wychodzenia z domu wisiała nad nami głównie dzięki młodym ludziom i części obcokrajowców ze swoją niezwykle „grupową mentalnością”. Pierwsze przemówienie matki narodu nie dało do końca oczekiwanych efektów. Mimo, że było niezwykle przemyślane, nie wszyscy jednak chyba je zrozumieli. Szczególnie dobrze było to widać po przemowach kolejnych głów państwa kopiujących retorykę kanclerz Niemiec. Najwidoczniej nie mają tak dobrych doradców jak moja druga połówka. Użyte przez Merkel porównanie do największego kryzysu od czasów II wojny światowej wzbudziło w pierwszej chwili i moją irytację. Już i tak dość paniki rozsiano wokół nowego patogenu, to po co wspierać ten trend jeszcze takimi patetycznymi słowami?! Dopiero Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż wyłożył mi, jak bardzo to stwierdzenie było wyważone. Merkel zwracała się do całego narodu: do Niemców na Wschodzie i Zachodzie. Ich ostatnim wspólnym ciężkim doświadczeniem była wojna. Potem przychodziły przeróżne, ciężkie kryzysy, ale wpisują się one w historię albo NRD, albo RFN. W obliczu nowego zagrożenia kanclerz Niemiec odwołała się do doświadczenia będącym wspólnym dla zjednoczonego narodu. Po prostu prosiła obywateli swojego kraju o solidarność. To, co po tej przemowie zaczęło się na arenie międzynarodowej, to bezmyślny konkurs na hasło wojenne 2020. Wróćmy jednak na podwórko niemieckie.

Mimo tego dość genialnego, jak ostatecznie muszę przyznać, przemówienia nie trafiło ono do wszystkich. Przede wszystkim do tych, którzy historię zamieszkiwanego przez nich kraju znają dość słabo: młodzieży i części obcokrajowców. Druga rzecz, że w pierwszej chwili ciężko było też wyjaśnić młodemu pokoleniu, które od lat dorasta w rzeczywistości z rozbuchaną aurą świętości wokół jednostki i jej życzeniami, bez wypracowanych pewnych zasad życia w kolektywie, że nagle musi pisać „ja” z małej litery i przystać na ograniczenie swojej wolności. Podczas gdy grupy wiekowe od ok. 35+ dostosowały się dość szybko do próśb matki narodu, to młodsi powołując się niejako na swój indywidualizm jej apel zignorowali. Pojawiło się zatem przerażające widmo „Ausgangssperre”.  


Niemieckie miasta w czasach epidemii. Niby są ludzie, ale trzymamy się od siebie na dystans.



Podczas obrad nad wprowadzeniem nowych obostrzeń doszło do konfliktów i ostrej wymiany zdań między  przedstawicielami poszczególnych krajów związkowych. Część chciała wprowadzenia tego  zakazu, inni opowiadali się dodatkowo za wysokimi karami pieniężnymi za nieprzestrzeganie nowych regulacji. Równolegle toczyły się dyskusje, także w sferze publicznej, w jakim stopniu można ograniczyć swobody obywatelskie w państwie demokratycznym nawet w obliczu epidemiologicznego zagrożenia. Ostatecznie po huśtawce emocjonalnej postawiono dać obywatelom jeszcze jedną szansę na pójście po zdrowy rozsądek do głowy i tym razem nawet u indywidualistów zatrybiło. Zupełnie inaczej siedzi się w domu, kiedy mam poczucie, że w każdej chwili mogę z niego wyjść i nie zostanę zaraz wylegitymowana przez policjanta. Jednak to przede wszystkim śledzenie całej szarpaniny o pozostawienie obywatelom względnej swobody dało mi poczucie, że w Niemczech nawet będąc częścią masy  państwo liczy się ze mną jako jednostką. Po raz pierwszy poczułam się tu naprawdę jak w domu i ostatecznie po pierwszej frustracji, że nie udało mi się przed 15.03 dojechać do Polski, cieszę się, że pozostałam w kraju, w którym pozostawiono mi moją wolność.

Po lutowych niżach i huraganach nakaz przebywania w domach podczas tak pięknej pogody wydaje się być barbarzyńskim przestępstwem, a trzeba tu dodać, że Niemcy to naród kochający naturę. Doceniliśmy ją jeszcze bardziej, gdy stała się jedynym możliwym miejscem spędzenia wolnego czasu. Korzystamy zatem z tego przywileju pełną piersią. Chodzimy na piknikowe śniadanka nad pobliskie jezioro, urządzamy sobie rowerowe wycieczki, spacerujemy, albo wygrzewamy się w słońcu na staromiejskim rynku. I jakoś to funkcjonuje. Choć na pierwszy rzut oka w niektórych miejscach zdaje się widzieć tłumy, to po paru sekundach łatwo się zorientować, że ludzie pilnują, by nie przekroczyć zasad dystansu społecznego. Pojedyńcze osoby, pary i rodziny mijają się szybko w odległości kilku metrów. Jogging i jazda na rowerze to dwie najpopularniejsze formy uprawiania sportu obecnie. Trzymamy się od siebie z dala, ale nie wariujemy. Bez jakiś chorych komunikatów z radiowozów rodem ze stanu wojennego, dronów na niebie, legitymowania babć idących z apteki i barykadowania wstępów do parków i lasów Niemcy w ciągu ok. dwóch tygodni dość mocno wyhamowali wirusa z poziomu 2.6 na 1 (liczba zarażonych osób przez zainfekowanego).

Na początku i w Polsce, i w Niemczech były problemy z dyscypliną, ale potem ludzie zaczęli się stosować, to czemu mają służyć te kolejne zakazy w naszym kraju? Chyba tylko dla wprowadzenia dramaturgii i pokazania bicepsów, jak to rząd troszczy się o społeczeństwo. Nasi zachodni sąsiedzi mimo o wiele wyższej liczby zainfekowanych pozostawili swoim mieszkańcom namiastkę normalności, co jest niezwykle istotne jeśli dba się o zdrowie i stan psychiczny swoich obywateli. Badania psychologiczne po epidemiach SARS i MERS w krajach azjatyckich wykazały, że zamknięcia na kwarantannę bardzo niekorzystnie odbijało się na psychice osób jej poddanych. Na podstawie otrzymanych rezultatów opracowano zalecenia,  by zamknięcie ludzi w domach stosować tylko w przypadkach naprawdę koniecznych i na możliwie krótki czas. W Niemczech politycy zdają się o tym wiedzieć i spróbowali z jak największą korzyścią dla ogółu społeczeństwa wyważyć swoje decyzje. Mimo tego wprowadzone przez rządząych restrykcje znalazły się w ostrym ogniu krytyki niektórych grup społecznych. Artyści, w których zastój na rynku uderzył wyjątkowo mocno urządzili w Berlinie protest przeciwko niezgodnemu z konstytucją łamaniu swobód obywatelskich. To pierwszy temat jednej z wielu dyskusji społecznych jaka właśnie zaczyna się w Niemczech.

Dochodzące mnie wieści z Polski utwierdzają mnie w przekonaniu, że rządzący postanowili urządzić sobie cyrk, a społeczeństwo ma im zatańczyć na scenie jak tresowane zwierzęta. Osobiście nie chciałabym być traktowana w ten sposób i przykro mi, kiedy czytam co rusz to nowe wiadomości w polskich mediach o mandatach nienormalnej wysokości za samotny spacer, zakazach wejścia do lasu dla zmaltretowanych sytuacją ludzi, żeby mogli złapać na łonie natury równowagę psychiczną. To ostatnie obostrzenie ma służyć chyba tylko temu, by myśliwym nikt nie przeszkadzał w wybijaniu zwierzyny. Jednocześnie odpowiadam już na pytanie części z Was: tak, właśnie przeczytałam wyniki badań finskich naukowców, wg których mam szansę zarazić się po wejściu w „chmurę” po osobie zakażonej. Tylko jak wysokie jest ryzyko tego? Spójrzmy na statystyki z innej perspektywy niż to robią media, bo właśnie ono doprowadzi nas do niezwykle interesującego dyskursu, jaki właśnie rodzi się powoli w niemieckiej przestrzeni publicznej.

Na dzień 06.04.2020 u zachodniego sąsiada Polski stwierdzono 100123 potwierdzonych przypadków  zainfekowania koronawirusem. (To są te liczby, na które część polskich znajomych reaguje zdaniem, od którego zaczęłam mojego poprzedniego posta). Jeśli pomnożyć tę liczbę przez pięć, to można założyć, że ok. 0,6% osób w Niemczech jest nosicielami nowego patogenu. (W Polsce liczby te wyglądają jeszcze lepiej. Pomnożona pięciokrotnie liczba 4413 zainfekowanych czyni ok. 0,054%  całego społeczeństwa.) Biorąc pod uwagę, że 81% chorych przechodzi zakażenie koronawirusem łagodnie zaczynają się rodzić pytania dlaczego zatem ponad 99% społeczeństwa poddawana jest tak silnym restrykcjom, które właśnie łamią życiorysy setkom tysięcy ludzi? Formułując pytanie dokładniej: z jakiej racji w imię ratowania jednych poświęca się zdrowie, czasami może nawet życie, a na koniec egzystencje milionów drugich? 

Na rowerku przez centrum Brunszwika, 04.04.2020

Doszliśmy do klasycznego dylematu filozoficznego, na który  nie ma gotowej odpowiedzi. Już zdarzyło mi się wejść na te ścieżki na łamach mojego bloga. Zainteresowanych odsyłam do mojego posta: https://sbundowani.blogspot.com/2016/10/1-godnosc-czowieka-jest-nienaruszalna.html

Znamy już dobrze wykres ilustrujący rozwój epidemii w stosunku do możliwości służby zdrowia. To właśnie jej niedofinansowanie stanowi główną przyczynę obecnego stanu rzeczy. Lata oszczędzania na niej mszczą się teraz w wyjątkowo brutalny sposób w każdym państwie dotkniętym epidemią. Od lat zarządzano tym sektorem na poziomie możliwie najniższych wydatków. Także w Niemczech. Jeszcze w zeszłym roku różne reportaże poruszały problem minimalnej liczby pracowników medycznych zatrudnionych w tutejszej służbie zdrowia. Największy błąd nasz zachodni sąsiad popełnił jednak 7 lat temu, gdy Robert-Koch-Institut przygotował dla niemieckiego rządu ekspertyzę, z której wynikało, że kraj ten nie jest przygotowany na ewentualną epidemię. Niestety rząd zignorował zaproponowane mu zalecenia. Rozliczenie tego błędu to już kolejny temat czekający w kolejce do społecznej debaty na czas po epidemii. Niemieccy obywatele są bowiem obecnie wściekli, że jakoś zawsze znajdują się pieniądze na produkcję broni na eksport, ale na zainwestowanie w system ratujący życie już nie. Postępowanie, które kłóci się z oficjalnie głoszoną moralnością i humanitaryzmem przez naszego zachodniego sąsiada. Podobnie na odpowiedź czeka w kolejce pytanie, dlaczego rządy UE nie opracowały wspólnej strategii walki z ewentualną epidemią w Europie, przed którą eksperci WHO ostrzegali ich na początku tego roku? To zarzut pod adresem każdego rządu krajów członkowskich. W efekcie nicnieróbstwa siedzimy wszyscy w domach w Europie podzielonej znowu granicami, a wszystko po to, by spłaszczyć linię rozwoju epidemii. 

Wykres krzywej epidemii bez wprowadzenia jakichkolwiek obostrzeń (źródło: https://www.quarks.de/gesellschaft/wissenschaft/darum-ist-die-corona-pandemie-nicht-in-wenigen-wochen-vorbei/)





Problem w tym, że musielibyśmy tak siedzieć w domach co najmniej półtora roku, do wynalezienia szczepionki. Chyba, że pojawią się wcześniej leki wspomagające leczenie, tak by proces ten przyspieszyć. 

Ciężko nieekspertowi połapać się w natłoku obecnych informacji i wyłuskać z niego te, które pozwalają spojrzeć na problem z możliwie najsensowniejszej strony. I to właśnie chyba fakt, iż żyjemy w społeczeństwie komunikacyjnym stanowi jedną z głównych przyczyn obecnego stanu zamrożenia. Od ponad miesiąca zadaję pytania w różnych kręgach, dlaczego nie zadbano o nas tak w 2009 podczas epidemii świńskiej grypy i nikt nie umiał mi udzielić konstruktywnej odpowiedzi. Przy okazji tych rozmów odkryłam, że byłam otoczona przez wirus A/H1N1. Nagle okazało się, że kilka osób z mojego otoczenia przeszło świńską grypę w czasie epidemii. Na marginesie mówiąc, kilka osób było już jedną nogą po tamtej stronie. Matka jednej ze znajomych umarła wówczas w wyniku infekcji nowym patogenem, a ja kręciłam się w przestrzeni publicznej, w której szalał nowy wirus. Nikt nas w domach  wówczas nie zamykał. Funkcjonowaliśmy dość normalnie choć transmisja wirusa była ponoć tak wysoka, iż WHO w którymś momencie stwierdziła, że nie ma sensu liczyć kolejnych przypadków zachorowań. Liczby te są zatem nie do końca znane. W wywiadach z lekarzami z tamtego okresu wyczytałam, że śmiertelność tamtego wirusa dochodziła do 35%. Zatem jeśli nawet jego transmisyjność była niższa niż COVID-19, to i tak groziła nam wysoka liczba zgonów. Dlaczego zatem świat wówczas nie stanął tak jak teraz? Osobiście przychylam się do zdania głosów z niemieckich kręgów akademickich, że jednym z powodów może być dzisiejszy dostęp do informacji, jakiego  nie mieliśmy jeszcze w 2009. Newsy, fake newsy, memy i inne porady dobrych cioć o piciu wody o temperaturze 26C rozchodzą się szybciej niż koronawirus. Chiny pozamykały swoich obywateli? Trochę głupio byłoby obrać inne metody. Demokracji nie przystoi, na koniec będzie się nazywało, że reżim bardziej dba o swoich obywateli niż nasz krąg kulturowy. Od rządu w końcu oczekuje się stosownych działań. Idzie się zatem tą samą ścieżką co poprzednicy. Do końca się nie da tego modelu skopiować 1:1, to wprowadza się go po małym dopasowaniu. Jeśli jest w tej teorii jakś racja, to nie koronawirus, a my sami położyliśmy świat jaki znamy na łopatki.

Czytając bowiem na forach komentarze części osób, dochodzę do wniosku, że zbieramy żniwo nieumiejętności czytania ze zrozumeniem, analizy aktów, statystyk i ogólnie korzystania z nowoczesnych mediów. Wywołana panika sparaliżowała nas wszystkich. Nie chcę twierdzić, że ja nie mam z tym problemów, wydaje mi się jednak, że wielu z nas błędnie patrzy na publikowane w mediach liczby. Poczynając od porównywania statystyk różnych krajów. Liczba 100123 w porównaniu do 4413 wygląda zatrważająco. Należy przy tym jednak pamiętać, że w Niemczech mamy 83 mln ludzi, a nie 38,5 mln i wykonuje się tutaj 500.000 testów tygodniowo, a nie ok, 42.000. istotna jest też sytuacja demograficzna. W Niemczech ludzie żyją przeciętnie  o ok. 10 lat dłużej niż w Polsce, co odbija się na statystykach, skoro starsi stanowią jedną z głównych grup zagrożenia.
Wypowiedź Angeli Merkel o tym, że ok. 70% społeczeństwa się zarazi oceniam osobiście na tyle nieodpowiedzialną, jako że wpisała się w trend nakręcania paniki. Problem w tym, że ona podzieliła się tymi danymi ze społeczeństwem jako naukowiec, a przeciętny zjadacz chleba tego poziomu refleksji najzwyczajniej w świecie nie ma. 70% to wynik, jaki osiągnęlibyśmy, gdyby nie podjęto żadnych obostrzeń w zastopowaniu transmisji wirusa. Dane te bazują na przedłożonej kanclerz Niemiec ekspertyzie. Taki odsetek społeczeństwa musi się bowiem zarazić, aby osiągnąć odporność stadną. Daje to nam nowe spojrzenie na obecną sytuację. Wygląda, że obecny rząd w Polsce urządzając sobie z epidemii niejako  kampanię wyborczą postawił  na szafowanie liczbami. A im one niższe, tym lepiej to wygląda. Zwłaszcza dla naszego społeczeństwa, którego narodową fobią jest lęk przed wirusem jakiejkolwiek maści. (do tej naszej cechy odniosłam się z humorem w moim poprzednim poście: https://sbundowani.blogspot.com/2020/04/zycie-z-koronawirusem-w-niemczech-cz1.html).  

Fakt, że polscy eksperci medyczni mieli też wywierać presję na rządzących, aby wprowadzili oni w miarę od początku możliwie restrykcyjne obostrzenia, by maksymalnie spłaszczyć linię rozwoju epidemii. Nie zamierzam tego pomysłu kwestionować, bo znają oni lepiej realia polskiej służby zdrowia niż ja. Daje to jednak sporo do myślenia, jak słaby musi być nas system, skoro Polska ten maraton koronawirusowy musi pokonać aż w tak wolnym tempie. Czy nie warto było jednak posłuchać postulatów lekarzy kilka lat temu niż okupywać nasze braki teraz aż tak wysoką ceną zawalenia się gospodarki? O czym się w Polsce jednak w ogóle nie mówi, to na jakim poziomie kształtowała się śmiertelność w poprzednich latach. Niebranie tej liczby pod uwagę stanowi zakłamywanie rzeczywistości. Jak zauważył jeden z głównych wirusologów Niemiec, Christian Drosten, w kraju tym rocznie umiera ok. 850.000 ludzi, a ich profil wiekowy odpowiada profilowi wiekowemu ofiar koronawirusa. Zakładając śmiertelność wirusa na poziomie 1%, bo o takiej zaczynają mówić już różni eksperci uwzględniając w obliczeniach przypadki niewykryte, zarazić musiałoby się ok. 56 mln osób, aby zastopować rozprzestrzenianie się koronawirusa, a liczba ofiar śmiertelnych wyniosłaby 560.000. Rzecz w tym, by rozłożyć ten proces na taki czas, by odsetek ofiar koronawirusa wpisał się w normalne statystyki śmiertelności. Jednym słowem, spora część tych ludzi umarłaby jeśli nie na koronawirusa, to na coś innego. Jak szokująco taka wypowiedź nie brzmi dla laików, to de facto obrazuje jeden z stałych elementów naszego życia. Istnieją na świecie wirusy, z którym przynajmniej raz w życiu prawie każdy człowiek się zetknie, jak to wyłuszczył nam szef izby lekarskiej Andreas Gassen. Z biologii zawsze byłam nogą, ale podejrzewam, że ogłosił nam fenomen niedotyczący tylko i wyłącznie Niemców. Jedziemy zatem wszyscy na jednym wozie, byle do szczepionki. Drosten nie sądzi, by takowa pojawiła się przed latem przyszłego roku. Podsumowując: zamiast nas trzymać jak szczury w klatkach, a potem wypuścić już na terenie państwa totalitarnego ze zrujnowaną egzystencją materialną, poszarpaną psychiką i brakiem  jakiejkolwiek odporności stadnej, przygotowuje się nas psychicznie na scenariusz zarażenia, a służbę zdrowia do udzielenia nam w takiej sytuacji możliwie jak najlepszej pomocy. Oczywiście zawsze może zdarzyć się cud i naukowcy dokonają szybciej przełomu w badaniach nad lekarstwami, zwłaszcza, że wg niktórych informacji najnowszy koronawirus mutując staje się coraz słabszy. Wówczas Polska będzie wygrana pod względem liczby zachorowań na COVID-19, za to kompletnie przegrana pod względem ustroju politycznego i sytuacji gospodarczej, jeśli obecnej władzy uda się dopiąć utrzymania kompletnej władzy, co ich obenie bardziej zajmuje niż setki tysięcy złamanych życiorysów własnych obywateli. Może jednak się też przeliczyć ze swoją kalkulacją i przesunąć tylko wybuch epidemii na później. Byłoby to kolejną tragedią dla naszego kraju. Przy jednym z największych odsetków zakażonych wśród personelu medycznego w krajach UE wajcha łatwo nam może wypaść z rąk.



Wykres ilustrujący przesunięcie wybuchu epidemii w czasie

 

Co zatem chce osiągnąć polski rząd przywołując do życia na ulicach polskich miast scenki rodem z filmu o krajach totalitarnych? Im dłuższy maraton na pokonanie tej epidemii państwo wybrało, tym bardziej powinno zapewnić swoim obywatelom równowagę  psychiczną. Nie kwestionuję wprowadzanych w Polsce obostrzeń, ale robienie z nich przedstawienia. Obecne działania, mandaty wysokości 12.000 PLN temu nie służą. Służą zupełnie czemu innemu: ZASTRASZENIU. Z drugiej strony, gdzieś trzeba zbierać kasę na pomoc bankrutującym firmom... Zagraniczne media postawiły jednak tezę, czy to nie jest test, jak bardzo polskie społeczeństwo da się wcisnąć pod bucior obecnej władzy i wygląda, że duch oporu obumarł w nas wraz z rokiem 1989. Wygrał lęk przed wirusami wszelkiej maści. Wielce możliwe, że wielu z nas już przeszło zarażenie COVID-19. W Niemczech przeprowadzono dopiero co test w jednej gminie, gdzie poddano badaniom wszystkich jej mieszkańców. Okazało się, że 15% z nich ma już zakażenie za sobą, a ich stan zdrowia nie wywołał w nich nawet najmniejszych podejrzeń. Codziennie z nagłówków polskich wiadomości witają nas wytłuszczone cyfry nowowykrytach zakażeń. Szkoda, że równie wytłuszczonym drukiem nie podaje się liczby wyleczonych (w przypadku Niemiec to prawie połowa oficjalnych przypadków). Nie lekceważąc problemu nie demonizuje się go tutaj. Wszyscy są też świadomi, że po prostu trzeba się jakoś odnaleźć w nowej rzeczywistości. Przyjdzie nam żyć jakoś z tym wirusem, a po epidemii miliony będą też musiały włożyć coś do garnka.

W Niemczech spodziewamy się poluzowania obecnych obostrzeń po 20.04. Tzn. zawody, które nie chodzą teraz do pracy wrócą do biur, przynajmniej ich część, mówi się o częściowym otwarciu szkół. Wielce możliwe, że tutejszy rząd zdecyduje się na model „huśtawki”, aby równolegle wypracowywać odporność stadną, nie pognębić całkowicie gospodarki (w końcu tj już napisałam coś trzeba po tej całej epidemii jeść) i jednocześnie dać służbie zdrowia w jej obecnym stanie jak najlepsze możliwości do ratowania kolejnych ciężkich przypadków. Jeśli faktycznie taki model zostanie wprowadzony oznacza to, że czekają nas miesiące przestoju jak teraz, gdy słupki zachorowań idą w dół i powrotu do codzienności, by słupki poszły w górę i tak w kółko.

Jeden ze zbilansowanych modeli walki z nowym patogenem podczas epidemii



Odpowiedzią państwa na zarzuty poświęcania życiorysów jednych, by ratować drugich jest przynajmniej w sferze ekonomicznej wielka pomoc finansowa, która nawet w tutejszych realich jest bazuką. Od lat dyskutowano w Niemczech o tzw. „schwarzes Null”, czyli by wyprowadzić budżet z zera, na które nasi zachodni sąsiedzi w swoim budżecie wychodzili, i zasięgnąć dozwolonej pożyczki na dalsze rozdanie jej np. jako pomoc socjalna. W przeciwieństwie do obecnego rządu w Polsce uprawiającego w ostatnich latach radośnie politykę rozdawnictwa nie zdecydowano się na ten krok, za co wszyscy teraz błogosławią obecny rząd. Gdy naprawdę trzeba NIemcy mogły zadłużyć się na 195 mld EUR, by wrzucić pod respirator ekonomiczny mieszkańców swojego kraju. Malutkie firmy już teraz mają wypłacane zapomogi od 9000 EUR w zwyż. To nie wszystko. Zadbano finansowo o artystów, a nawet o organizacje użytku społecznego, tak jak nasze polsko-niemieckie stowarzyszenia rozumiejąc, że obecna sytuacja storpedowała część ich projektów. Oczywiście jestem świadoma tego, że Niemcy to o wiele bogatszy kraj niż Polska, ale zwłaszcza w tej sytuacji powinniśmy jako Polacy zadbać o praworządność w naszym kraju. W polskich mediach nie donosi się zbytnio o tym, że Turcja i Węgry już wykorzystały epidemię do ustanowienia dyktatur. 

Polacy mają ostatni dzwonek, żeby zdecydować, czy chcą dalej siedzieć zastraszeni wirusem w domach i obudzić się kiedyś w dyktaturze, czy zawalczyć o wolny kraj, który w UE miałby szansę na szybsze stanięcie na nogi po obecnym kryzysie. UE przeznacza dla swoich krajów członkowskich 2,8 bilionów pomocy finansowej. Zapomnijcie, że coś z tego zobaczycie, jeśli dokona się u nas przewrót stanu, jaki obecny rząd prąc za wszelką cenę do wyborów prezydenckich planuje. Jakoś nie za bardzo wierzę, by PIS miał dobry pomysł i środki, jak samemu wygrzebać się z zapaści, w jaką wpadliśmy. Piszę w 1 os. l.mn., bo ciągle za moją ojczyznę postrzegam Polskę i jej los leży mi na sercu. Razem z Wami  też tracę obecnie pracę na polskim rynku pracy. Nie złamali nas naziści, nie złamali komuniści. Złamie nas brak racjonalizmu, jaki w obecnej sytuacji reprezentują Niemcy. Hejt przedstawicieli naszego społeczeństwa jaki widzę na forach i z jakim sama się spotkałam,  jeśli już się podda w wątpliwość sensowność obecnych obostrzeń w Polsce (np. zakaz wyjścia na spacer do lasu, co tutejsi lekarze traktują jako wsparcie systemu odpornościowego) jest momentami porażający. Ten wielki lęk przed zarażeniem paraliżuje nasze społeczeństwo i robi z niego wręcz bezwolne kukły, a wygląda, że to nie kwestia „czy”, tylko „kiedy”.  Nam wszystkim oczywiście życzę, by jednak skończyło się na „czy”, psychicznie nastawiam się na „kiedy”. Dla tych wszystkich, którym się cisną na usta: "Poczekaj głupia, jak zachorujesz", odpowiadam: "Liczę się z tą myślą, bo racjonalnie podchodząc do tematu, w którymś momencie i mnie spotka koronawirus, czy to będąc w Polsce, czy w Niemczech. Jeśli miałabym powiększyć liczby zmarłych, to chciałabym zostawić po sobie przyszłym pokoleniom wolną Polskę."



Pozdrowienia z kwarantanny narodowej w Niemczech. Wycieczka na obrzeże gór 05.04.2020


Życie z koronawirusem w Niemczech cz.1



Od wielu znajomych z Polski jestem zasypywana pytaniami, jak wygląda życie w Niemczech w czasach koronawirusa, bo przecież sytuacja u nas przedstawia się „tak tragicznie!”. Odpowiem tak: w porównaniu do obecnej sytuacji w Polsce żyje nam się tu różowo-cukierkowo😊
 
Pomijając drobny mankament braku w sklepach papieru toaletowego od około miesiąca, co zawsze mogę jednak potraktować jako swoistego rodzaju pozytyw, bo taki stan rzeczy pozwala mi się wczuć jeszcze lepiej w te wszystkie komedie z czasów socjalizmu, gdzie jedną z najcenniejszych ozdób na szyi kobiety był naszyjnik z papierowych rolek, to naprawdę mogę losowi tylko dziękować, że rzucił mnie na ten czas na zachodnią stronę granicy polsko-niemieckiej. I wcale nie mam na myśli tutejszego systemu zdrowia, bo jak wiecie z moich wcześniejszych postów mam osobiście z nim złe doświadczenia i moje awersje okupione w przeszłości dużym bólem i niepewnością nie znikną tak nagle z dnia na dzień. Po prostu w dobie, gdy świat postanowił zwariować, niemiecki racjonalizm spowodował, że żyje nam się tu dość normalnie, na ile to możliwe w obecnej sytuacji. Nie mamy poczucia, że wózek, na którym jedziemy, się wykoleił i ciągnie nas za nogi wprost na zderzenie z murem, a wszystko z nieba filmują drony.

Muszę przyznać, że zajęta od początku roku prowadzeniem projektu artystycznego oraz przywalona dużą ilością pracy w innych branżach nie miałam dostatecznie czasu na śledzenie wiadomości. Po raz pierwszy zainteresowałam się tematem koronawirusa jakoś w drugiej połowie lutego, gdy jeden z naszych rodaków zapytał mnie, czy Niemcy podobnie jak Polacy panikują. Po raz pierwszy na pytanie odnośnie zachowań Niemców nie umiałam odpowiedzieć. Jedyne co byłam w stanie odrzec, to że Niemcy nie są takimi hipochondrykami jak Polacy. Moi zagraniczni znajomi leżą bowiem już na podłodze ze śmiechu, gdy zdarzy im się gdzieś być, gdzie akurat leci polska telewizja. Oglądając ją doszli do wniosku, że 90% polskiego społeczeństwa musi być chronicznie chora, bo co druga reklama namawia do zakupu jakiś tabletek, syropków i innych medykamentów. Toteż gdy jesteśmy w grupie, gdzie akurat jest dostęp do polskich programów, robimy już zakłady, czy jako następne będą tabletki na przeczyszczenie, na kaszel, czy jeszcze na coś innego. I niezależnie od tego, kto wygrywa, większość kolejnych reklam wywołuje nasze spazmy śmiechu, bo zgodnie z przypuszczeniami na ekranie wyświetlają się po sobie lekarstwa w takim tempie, jakby chorowanie zajmowało ponad 70% czasu egzystencji Polaków. Podobnie porównując opowieści starszych Niemców, a Polaków ma się wrażenie, że życie tych drugich toczy się tylko między trzema stacjami: lekarz-kościół-cmentarz (odwiedziny u bliskich). Potem znowu lekarz i kolejny lekarz... O wiele rzadziej słyszę od starszych Niemców aż tak dokładnie zdawane relacje ze swojej choroby. Polacy zdają się w tym lubować, jakby to był ich taki mały sport narodowy. W porównaniu do Niemców jesteśmy też zmarźluchami. To wina tego naszego ciepłego chowu. Małe dzieci zawija się w pięć kurtek, trzy czapki i na wszelki wypadek jeszcze w dwa koce, co by maluszek nie zmarzł. Potem okazuje się, że w sali, gdzie jest ponad 20C stopni, Polacy siedzą w kurtkach i nie pozwalają otworzyć okien, a Niemcy nie mogą złapać tchu w powstałej duchocie (stały obrazek z wymian młodzieży polsko-niemieckiej, jakie prowadzimy). 


Mi się udało, mam nadzieję, że do czasu spożytkowania przez nas naszych zapasów w sklepach w końcu coś się pojawi.


Gdy padło zatem pytanie, czy Niemcy też panikują ze strachu przed koronawirusem miałam już wizję, jak najbliższy czas może wyglądać w Polsce. Nie myślałam jednak, że rozwinie się ona do takiego absurdu, jaki ma tam miejsce obecnie. Oczywiście i tutaj był moment baraniego pędu. Po zwykłym stwierdzeniu w któryś wiadomościach, iż w domu powinno się mieć zapasy pozwalające przetrwać min. 10 dni (co w polskich mediach błędnie przekazano, jakoby rząd niemiecki nawoływał ludność swojego kraju do przygotowania się niczym na wojnę), lud ruszył z oblężeniem na sklepy. Nie mając ochoty poddać się zbiorowej psychozie pozostaliśmy z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem przy naszych starych nawykach zakupowych. Dopiero 16.03, gdy w wieczornych wiadomościach zapowiedziano zamknięcie wszystkich sklepów poza spożywczymi i drogeriami, zadecydowałam o 21.30 o wyjściu do sklepu, na wypadek gdyby komunikat ten wywołał kolejną falę szaleństwa wśród tutejszej ludności. Na miejscu stwierdziłam, że obawy były bezpodstawne, bo regały z produktami, których i tak nie kupuję (czyli żarcie w puszkach i gotowe dania) były już wysprzątane do zera. Potrzeby wielkich zakupów też w sumie nie miałam, bo po oględzinach lodówki przed wyjściem stwierdziłam, że jak dobrze rozporządzić tym, co w  niej mamy, to nawet i trzy tygodnie byśmy na naszym jedzeniu przejechali. Efekt zwykłego, rozsądnego planowania, bez przygotowywania bunkra na wojnę atomową. Jeden produkt, składowania którego nie doceniliśmy, to osławiony już papier toaletowy. 




Tego towaru mianowicie brak u nas w sklepach od okoła miesiąca. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż twierdzi, że to już świadczy o ruinie państwa skoro, jedna z przodujących gospodarek świata nie jest w stanie zaopatrzyć swoich obywateli w potocznie zwaną srajtaśmę. Jestem w stanie zrozumieć Francuzów chomikujących kondomy, zagadką pozostaje dla mnie jednak, czemu Niemcy rzucili się z takim impetem na papier toaletowy. Nie pomagało tu nawoływanie do solidaryzmu z innymi, którzy nie mają. Niektóre sklepy wprowadziły limity, jedno opakowanie na łebka. Inne wymyśliły opłaty dodatkowe (przeciętnie po 5 EUR) za każdą dodatkową paczkę. Papier rozpływał się niczym mgła. Jakby ludzie na tej narodowej kwarantannie większość czasu spędzali załatwiając swoje potrzeby fizjologiczne. A może faktycznie tak  jest? Wg statystyk branża żywieniowa odnotowała w ostatnim miesiącu w Niemczech wzrost obrotów o 700%!  No jakoś to całe żarcie trzeba przetrawić i wydalić z organizmu... Piekarze chcą wyjść na przeciw nowym trendom na rynku niemieckim i zaczęli piec ciasta w formie papieru toaletowego. Można powiedzieć, że upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu. Niemcy próbują sobie bowiem obecny czas osłodzić i to dosłownie. Sprzedaż słodyczy wzrosła o 200%, także moi drodzy producenci słodkości proponuję zwiększony eksport Waszych wyrobów za Odrę, bo Niemcy lubią nasze wytwory! Ale uwaga, w jakiej formie je podacie. Jedna z firm cukierniczych miała moim osobistem zdaniem świetny pomysł na zające wielkanocne. Zamiast koszyka z jajkami trzymały one pod pachą paczkę papieru toaletowego. Niestety Niemcy to naród dziwny w sferze poczucia humoru i tym razem dowcipu nie zajarzył. W wyniku ogólnospołecznego oburzenia zające wycofano ze sprzedaży.

Panująca psychoza papierowo-toaletowa spowodowała, że i ostatecznie ja na wszelki wypadek jej uległam.  Na wszelki wypadek, bo w domu miałam jeszcze  5 rolek. Niemniej odwiedziwszy przeróżne sklepy w ciągu wcześniejszych dwóch tygodni obserwowałam z coraz większym rozbawieniem, że papieru, ręczników kuchennych, a miejscami nawet husteczek higienicznych brak. Dowiedziawszy się zatem, że w jednym z pobliskich sklepów następnego dnia będzie dostawa tego w obecnych czasach tak cennego produktu, poleciałam i ja z rana. Gdy w końcu po odstaniu swojej kolejki przed sklepem wpuszczono mnie do niego od wejścia zauważyłam, że na półce leżą ostatnie dwie  paczki. Niewiele myśląc rzuciłam się biegiem przez cały sklep. Gdy dopadłam półki z upragnionym towarem stojąca obok kobieta wybuchnęła tłumionym śmiechem. Ja też.Te dwie paczuszki były moje😊. Do domu szłam zatem dumna jak onegdajś panie z papierowymi naszyjnikami na polskich ulicach w czasach socjalizmu. W sumie, jak potem przeczytałam w jakimś artykule nie było to mądre z mojej strony. Były bowiem miejsca, gdzie ludzie zaczynali się o ten papier bić, kraść go sobie z wózków, więc czort wie, czy w tamtym momencie nie zwiększyłam jakoś strasznie ryzyka ewentualnego napadu na mnie. W każdym razie teraz mogę odetchnąć. Papier mam.
Na co się nie załapałam, to żel antybateryjny, który zawszę noszę ze sobą w torebce. Niestety za późno się zorientowałam, że właśnie mi się kończy. Nie rozpaczam jednak, bo choć biologii nienawidziłam, to tyle jeszcze pamiętam, że środkami na bakterie wirusa nie zwalczę. Niemcy jednak postanowili i tutaj oczyścić półki do zera i po dziś dzisiejszy nie zostały one uzupełnione. Nie znalazłam na niemieckich stronach wskazówek,  jak ewentualnie samemu sobie taki płyn wyprodukować. Zszokowały mnie za to doniesienia o wycieczkach wręcz do szpitali, by kraść stamtąd osławiony już papier toaletowy i płyn dezynfekcyjny. Wieści te dochodziły do nas z różnych stron. Od znajomych, którym przyszło w tym czasie leżeć w szpitalu, pracowników służby zdrowia, albo nawet od członków rodzin samych złodziei, jak w przypadku jednego z uczniów Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża, który dumnie opowiadał w szkole, jak to jego matka wyniosła ze szpitala dwa kanistry płynu dezynfekcyjnego. Co jak co, ale takich zachowań się po Niemcach nie spodziewałam. Gdy sobie pomyślę, że to ci sami ludzie, którzy w normalnych czasach chodzą na koncerty muzyki poważnej i pouczają na ulicy innych, że trzeba iść tym pasem kamieni na chodniku, a nie 5 cm obok, to aż mnie skręca. 
 
W obliczu braku papieru napis o jego niezagrożonej produkcji jakoś nie uspokaja

Ze wzajemnym wzglądem między ludźmi też różnie to bywa. W naszym bloku sąsiad od stycznia remontuje swoje 50 m2 (w Polsce całe dzielnice w tym czasie powstają...). Obecny czas postanowił wykorzystać nad podgonienie prac. W dobie, gdzie nawołuje się nas do pozostania w domu, niezwykle mili pracownicy firmy, którą najął do prac remontowych przykleili nam na drzwi kartkę z informacją, że dziś nie będzie nam wolno korzystać z łazienki i toalety od 8:00-14:00. Oczywiście od razu zadzwoniłam do tej firmy i im oznajmiłam, że w obecnych czasach mogą nas co najwyżej poprosić o coś takiego i od razu im z góry ogłaszam, aby od razu zapomnieli, iż zmuszona do pracy z domu nie będę korzystała przez 6 h z łazienki (nie w końcu po to tak walczyłam o papier toaletowy, żebym nie mogła z niego korzystać).


Nowe batalie przygotowują też już ponoć prawnicy, których obecna sytuacja także uderzyła po kieszeniach. W czasach "social distancing" ludzie nie mają do rozstrzygania tyle konfliktów, co zazwyczaj. Szukając nowego źródła dochodu mają ponoć zakładać sprawy tym, którzy szyją maseczki na twarz i wprowadzają je dalej do obiegu (bo przecież nie są to profesjonalne maseczki chirurgiczne...).
 


To dlaczego w takim razie cieszę się, że na czas epidemii przyszło mi siedzieć w Niemczech?  Zapraszam już wkrótce na drugą część mojej relacji z Niemiec w dobie koronawirusa.