20 stycznia 2016

Polen am Bau - historia pewnej termy


W sieci króluje już od lat pewien niemiecki skecz „Polen am Bau”, który w zabawny sposób porównuje pracę polskich i niemieckich majstrów. Humor niemiecki jest często dość płaski, ale ten skecz im się naprawdę udał. A może podoba mi się on dlatego, bo wprawdzie w wesoły sposób, ale ostatecznie w pozytywnym świetle pokazuje Polaków? Muszę przyznać, że nie wiem, ale zanim jeszcze zamieszkałam w Niemczech patrzyłam na ten skecz z wielkim przymrużeniem oka. Nie wierzyłam po prostu, że praca niemieckiego robotnika ogranicza się do przyjścia, pomarudzenia nt. trudności postawionego przed nim zadania, zjedzenia bułki, a następnie pójścia sobie i pozostawienia na dowód swojej bytności rachunku opiewającego na horrendalną sumę. Rzeczywistość przeszła jednak wszelkie moje oczekiwania, z tą różnicą do skeczu, że raczej nie doprowadza nas do spazmów śmiechu, tylko płaczu.
O niemieckich fachowcach mogłabym już napisać kilkutomowe książki. Część naszych znajomych zdecydowała się pobudować sobie domy. Historie błędnie wyliczonego dachu, niewłaściwych okien, jakie zainstalowano itp. ciągną się w nieskończoność. Obecnie w pracy mojego Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża króluje historia jednego z jego kolegów, który od dwóch już lat nie może się doczekać przyjścia robotnika z firmy telekomunikacyjnej w celu doprowadzenia internetu i telefonu... Niemcy, XXI w., a człowiek ma czasami wrażenie, jakby wylądował znowu w socjalizmie...
I my mamy całą niestety już listę przykrych spotkań z tutejszymi „fachowcami”. Do napisania tego postu skłoniła mnie historia naszej termy.
Podczas, gdy w Polsce w ramach unijnych wymogów, dyrektyw i innych cudaków w ostatnich latach podłączono do sieci miejskiej całe ulice mieszkań, które wcześniej w ciepłą wodę i ogrzewanie zaopatrywane były przy pomocy term, w Niemczech niezwykle duża liczba mieszkań wyposażona jest właśnie w te okropne urządzenia. Piszę „okropne”, bo wizja bojlera w mieszkaniu nigdy mi się nie podobała, a mieszkanie z tym urządzeniem w Niemczech potwierdziło tylko, że miałam wszelkie podstawy do mojej awersji.
Pierwsza terma w naszym mieszkaniu miała już swoje lata i wyła w dzień i w nocy, jak jakiś wilka na pustkowiu, którego skalpują. Odgłos był tak przeraźliwy, że ewidentnie się bałam wchodzić do łazienki i w ogóle mieszkać z tym cholerstwem pod jednym dachem. Fachowcy z firmy grzewczej W. byli jednak zdania, termę można naprawić i tak ją naprawiali, że w końcu dzięki Bogu zdechła kompletnie. Przyszedł zatem czas na nową termę. „Nareszcie” odetchnęłam. (Niestety nasze mieszkanie wynajmujemy i jesteśmy w takich kwestiach zdani na decyzje najemcy.) Przyszedł zatem wielki dzień instalacji termy. Teoretycznie instalacja powinna trwać ok. 2-3 h, u nas proces instalacji termy trwał całe 8 h. Robotnicy byli wprawdzie punktualnie o 7:30 (to już wielki sukces, bo często przychodzą niezwykle spóźnieni, albo w ogóle), ale już po 30 min. oznajmili, że nie mają potrzebnych części i muszą iść je kupić. Gdy wrócili po ponad godzinie oznajmili, że teraz idą jeść śniadanie. W tym celu udali się do samochodu, gdzie z rozbawieniem obserwowałam ich z okna. Czas spożycia posiłku: 10 min. Przez pozostałe 35 min. czytali gazetę. Po powrocie zabrali się z werwą do roboty. Długo to jednak nie potrwało, jako że stwierdzili, że rano kupili złe części i muszą jechać je wymienić. Znowu zniknęli na długi czas. I tak to się ciągnęło do ok. 18:00, kiedy w końcu zawisła nowa, niewyjąca już terma. Niestety to był dopiero początek. Następnego ranka przywitała nas powódź w łazience. Okazało się, że terma została źle zainstalowana i cała woda z niej wyleciała. Znowu wizyta na pół dnia cudownych „fachowców”. No, udało się. Wkrótce jednak terma zaczęła się dziwnie zachowywać. Ja już prawie nerwicy dostałam, bo jak jeszcze wycie starej termy można jakoś tam było wytłumaczyć jej wiekiem, to burczenie nowej nie miało racji bytu. Przyjechał w końcu ktoś od producenta i stwierdził, że „fachowcy-instalatorzy” dokonali złych ustawień termy. Mieli ją nastawić na mieszkanie o ponad 100m2 większe niż nasze, przez co prawie kocioł się zhajcował. Po jego wizycie pożyliśmy trochę w spokoju, aż do corocznej kontroli urządzenia. Przyszli znowu nasi „ulubieńcy” z firmy W. Następnego dnia terma nie działała... Musieli przyjść zatem znowu... Na trzy miesiące mieliśmy trochę oddechu, aż do grudnia, gdy przed samymi świętami terma się zbuntowała i zaczęła dostarczać tylko zimną wodę. Z drżeniem ręki wybrałam numer najemcy wiedząc, że przyśle on znowu „eksperta” z firmy W. Tak też się stało. „Fachowiec” przyszedł, stwierdził, że terma się przegrzała i wcisnął przycisk Reset. Do wnętrza termy nawet nie spojrzał, sprawdził ustawienia i oznajmił nam, że źle ją użytkujemy. „Super, po dwóch latach od montażu nagle się okazuje, że to my ją źle obsługujemy.” pomyślałam sobie. „Fachowiec” dokonał zmian w ustawieniach, dał nam nowe wskazówki i sobie poszedł. Na święta pojechaliśmy do Polski. Wróciliśmy do mieszkania, w którym panowały tropiki. Nawet ja, zmarźlak, nie mogłam w nim oddychać. Moje kremy miały konsystencję płynną! I to mimo ustawienia żądanej temperatury pomieszczeń na czas nieobecności na 14 °C! Zaczęliśmy obniżać temperaturę na 12°C i 11°C. Nic nie pomagało. W mieszkaniu panował nieznośny upał. Znowu telefon do najemcy, wizyta firmy W. (już po raz 17 w ciągu ostatnich 3 lat, zazwyczaj widzi się pracowników firm ciepłowniczych raz do roku – na kontrolę urządzeń grzewczych...). Do tego czasu terma zaczęła informować o usterce i się wyłączyła. Symbol usterki stwierdzał przerwanie płomienia. 


Diagnoza „fachowca”: mamy wciskać „Reset”, „mróz za oknem” (-3°C... „Jedź do Polski” pomyślałam, gdzie temperatura podczas naszej wizyty spadła w moim mieście do -14°C) „i ciśnienie gazu w rurach spadło, bo każdy grzeje”. Nie ufając (jak mądrze z mojej strony) jego wyjaśnieniom, zażądałam wezwania kogoś od producenta. I co się okazało? Przeróżne części termy wewnątrz jej obudowy były albo spalone, albo nadpalone, w tym rura doprowadzająca gaz! Podążając za wskazówkami robotników firmy W., aby wciskać ciągle „Reset” mogliśmy doprowadzić nawet do eksplozji gazu! Człowiek przysłany przez producenta stwierdził po oględzinach termy, że przed świętami najprawdopodobniej pękła szyba na kotle chroniąca inne części urządzenia przed wysokimi temperaturami kotła. Należało wymienić popsutą część i tyle, ale robotnik firmy W. nawet się nie pofatygował poszukać dogłębniej problemu, tylko dokonał ustawień jeszcze bardziej obciążających pracę termy i skończyło się spaleniem jej różnych elementów... 

Nadpalona rura doprowadzająca gaz...

Nadpalona uszczelka ze spalonymi elektrodami. Obok kawałki  szyby w stanie stopienia, jakiego pracownik firmy produkującej ten typ termy nigdy wcześniej nie widział

Nadpalona i miejscami zdeformowana przez zbyt wysoką temperaturę dysza
I to tyle nt. gdzie kończy się zabawa ze wspomnianego skeczu. Mam alergię na termy oraz na niemieckich fachowców. Nasze noworoczne życzenie: wynieść się stąd! Na wschód, gdzie podobno jeszcze ostało się trochę robotników, którzy nie wystawiają życia ludzkiego na próbę. W następnym poście opowiem Wam, jak w efekcie naprawy naszego samochodu przez niemiecki warsztat stopiły nam się części silnika...
Ludzie, szanujecie polskich fachowców, bo sama nie wiedziałam jakie to złoto!

3 komentarze:

  1. O moj Boze,super Was zalatwili.A ja zawsze myslalam ,ze w Niemczech sa super fachowcy a nie tacy partacze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna historyjka. Brawo za ,,piòro"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam za późną odpowiedź, ale lato to ciężki okres (przynajmniej dla mnie) do prowadzenia bloga. Dziękuję za komplement. Mam nadzieję,że i inne wpisy równie przypadną do gustu:)

      Usuń