W sieci króluje już od
lat pewien niemiecki skecz „Polen am Bau”, który w zabawny
sposób porównuje pracę polskich i niemieckich majstrów. Humor
niemiecki jest często dość płaski, ale ten skecz im się naprawdę
udał. A może podoba mi się on dlatego, bo wprawdzie w wesoły
sposób, ale ostatecznie w pozytywnym świetle pokazuje Polaków?
Muszę przyznać, że nie wiem, ale zanim jeszcze zamieszkałam w
Niemczech patrzyłam na ten skecz z wielkim przymrużeniem oka. Nie
wierzyłam po prostu, że praca niemieckiego robotnika ogranicza się
do przyjścia, pomarudzenia nt. trudności postawionego przed nim
zadania, zjedzenia bułki, a następnie pójścia sobie i
pozostawienia na dowód swojej bytności rachunku opiewającego na
horrendalną sumę. Rzeczywistość przeszła jednak wszelkie moje
oczekiwania, z tą różnicą do skeczu, że raczej nie doprowadza
nas do spazmów śmiechu, tylko płaczu.
O niemieckich fachowcach
mogłabym już napisać kilkutomowe książki. Część naszych
znajomych zdecydowała się pobudować sobie domy. Historie błędnie
wyliczonego dachu, niewłaściwych okien, jakie zainstalowano itp.
ciągną się w nieskończoność. Obecnie w pracy mojego
Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża króluje historia jednego z
jego kolegów, który od dwóch już lat nie może się doczekać
przyjścia robotnika z firmy telekomunikacyjnej w celu doprowadzenia
internetu i telefonu... Niemcy, XXI w., a człowiek ma czasami
wrażenie, jakby wylądował znowu w socjalizmie...
I my mamy całą niestety
już listę przykrych spotkań z tutejszymi „fachowcami”. Do
napisania tego postu skłoniła mnie historia naszej termy.
Podczas, gdy w Polsce w
ramach unijnych wymogów, dyrektyw i innych cudaków w ostatnich
latach podłączono do sieci miejskiej całe ulice mieszkań, które
wcześniej w ciepłą wodę i ogrzewanie zaopatrywane były przy
pomocy term, w Niemczech niezwykle duża liczba mieszkań wyposażona
jest właśnie w te okropne urządzenia. Piszę „okropne”, bo
wizja bojlera w mieszkaniu nigdy mi się nie podobała, a mieszkanie
z tym urządzeniem w Niemczech potwierdziło tylko, że miałam
wszelkie podstawy do mojej awersji.
Pierwsza terma w naszym
mieszkaniu miała już swoje lata i wyła w dzień i w nocy, jak
jakiś wilka na pustkowiu, którego skalpują. Odgłos był tak
przeraźliwy, że ewidentnie się bałam wchodzić do łazienki i w
ogóle mieszkać z tym cholerstwem pod jednym dachem. Fachowcy z
firmy grzewczej W. byli jednak zdania, termę można naprawić i tak
ją naprawiali, że w końcu dzięki Bogu zdechła kompletnie.
Przyszedł zatem czas na nową termę. „Nareszcie” odetchnęłam.
(Niestety nasze mieszkanie wynajmujemy i jesteśmy w takich kwestiach
zdani na decyzje najemcy.) Przyszedł zatem wielki dzień instalacji
termy. Teoretycznie instalacja powinna trwać ok. 2-3 h, u nas proces
instalacji termy trwał całe 8 h. Robotnicy byli wprawdzie
punktualnie o 7:30 (to już wielki sukces, bo często przychodzą
niezwykle spóźnieni, albo w ogóle), ale już po 30 min. oznajmili,
że nie mają potrzebnych części i muszą iść je kupić. Gdy
wrócili po ponad godzinie oznajmili, że teraz idą jeść
śniadanie. W tym celu udali się do samochodu, gdzie z rozbawieniem
obserwowałam ich z okna. Czas spożycia posiłku: 10 min. Przez
pozostałe 35 min. czytali gazetę. Po powrocie zabrali się z werwą
do roboty. Długo to jednak nie potrwało, jako że stwierdzili, że
rano kupili złe części i muszą jechać je wymienić. Znowu
zniknęli na długi czas. I tak to się ciągnęło do ok. 18:00,
kiedy w końcu zawisła nowa, niewyjąca już terma. Niestety to był
dopiero początek. Następnego ranka przywitała nas powódź w
łazience. Okazało się, że terma została źle zainstalowana i
cała woda z niej wyleciała. Znowu wizyta na pół dnia cudownych
„fachowców”. No, udało się. Wkrótce jednak terma zaczęła
się dziwnie zachowywać. Ja już prawie nerwicy dostałam, bo jak
jeszcze wycie starej termy można jakoś tam było wytłumaczyć jej
wiekiem, to burczenie nowej nie miało racji bytu. Przyjechał w
końcu ktoś od producenta i stwierdził, że „fachowcy-instalatorzy”
dokonali złych ustawień termy. Mieli ją nastawić na mieszkanie o
ponad 100m2 większe niż nasze, przez co prawie kocioł się
zhajcował. Po jego wizycie pożyliśmy trochę w spokoju, aż do
corocznej kontroli urządzenia. Przyszli znowu nasi „ulubieńcy”
z firmy W. Następnego dnia terma nie działała... Musieli przyjść
zatem znowu... Na trzy miesiące mieliśmy trochę oddechu, aż do
grudnia, gdy przed samymi świętami terma się zbuntowała i zaczęła
dostarczać tylko zimną wodę. Z drżeniem ręki wybrałam numer
najemcy wiedząc, że przyśle on znowu „eksperta” z firmy W. Tak
też się stało. „Fachowiec” przyszedł, stwierdził, że terma
się przegrzała i wcisnął przycisk Reset. Do wnętrza termy nawet
nie spojrzał, sprawdził ustawienia i oznajmił nam, że źle ją
użytkujemy. „Super, po dwóch latach od montażu nagle się
okazuje, że to my ją źle obsługujemy.” pomyślałam sobie.
„Fachowiec” dokonał zmian w ustawieniach, dał nam nowe
wskazówki i sobie poszedł. Na święta pojechaliśmy do Polski.
Wróciliśmy do mieszkania, w którym panowały tropiki. Nawet ja,
zmarźlak, nie mogłam w nim oddychać. Moje kremy miały
konsystencję płynną! I to mimo ustawienia żądanej temperatury
pomieszczeń na czas nieobecności na 14 °C! Zaczęliśmy obniżać
temperaturę na 12°C i 11°C. Nic nie pomagało. W mieszkaniu
panował nieznośny upał. Znowu telefon do najemcy, wizyta firmy W.
(już po raz 17 w ciągu ostatnich 3 lat, zazwyczaj widzi się
pracowników firm ciepłowniczych raz do roku – na kontrolę
urządzeń grzewczych...). Do tego czasu terma zaczęła informować
o usterce i się wyłączyła. Symbol usterki stwierdzał przerwanie
płomienia.
Diagnoza „fachowca”: mamy wciskać „Reset”, „mróz
za oknem” (-3°C... „Jedź do Polski” pomyślałam, gdzie
temperatura podczas naszej wizyty spadła w moim mieście do -14°C)
„i ciśnienie gazu w rurach spadło, bo każdy grzeje”. Nie
ufając (jak mądrze z mojej strony) jego wyjaśnieniom, zażądałam
wezwania kogoś od producenta. I co się okazało? Przeróżne części
termy wewnątrz jej obudowy były albo spalone, albo nadpalone, w tym
rura doprowadzająca gaz! Podążając za wskazówkami robotników
firmy W., aby wciskać ciągle „Reset” mogliśmy doprowadzić
nawet do eksplozji gazu! Człowiek przysłany przez producenta
stwierdził po oględzinach termy, że przed świętami
najprawdopodobniej pękła szyba na kotle chroniąca inne części
urządzenia przed wysokimi temperaturami kotła. Należało wymienić
popsutą część i tyle, ale robotnik firmy W. nawet się nie
pofatygował poszukać dogłębniej problemu, tylko dokonał ustawień
jeszcze bardziej obciążających pracę termy i skończyło się
spaleniem jej różnych elementów...
Nadpalona rura doprowadzająca gaz... |
Nadpalona uszczelka ze spalonymi elektrodami. Obok kawałki szyby w stanie stopienia, jakiego pracownik firmy produkującej ten typ termy nigdy wcześniej nie widział |
Nadpalona i miejscami zdeformowana przez zbyt wysoką temperaturę dysza |
I to tyle nt. gdzie
kończy się zabawa ze wspomnianego skeczu. Mam alergię na termy
oraz na niemieckich fachowców. Nasze noworoczne życzenie: wynieść
się stąd! Na wschód, gdzie podobno jeszcze ostało się trochę robotników, którzy nie wystawiają życia
ludzkiego na próbę. W następnym poście opowiem Wam, jak w efekcie
naprawy naszego samochodu przez niemiecki warsztat stopiły nam się
części silnika...
Ludzie, szanujecie
polskich fachowców, bo sama nie wiedziałam jakie to złoto!
O moj Boze,super Was zalatwili.A ja zawsze myslalam ,ze w Niemczech sa super fachowcy a nie tacy partacze.
OdpowiedzUsuńŚwietna historyjka. Brawo za ,,piòro"
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za późną odpowiedź, ale lato to ciężki okres (przynajmniej dla mnie) do prowadzenia bloga. Dziękuję za komplement. Mam nadzieję,że i inne wpisy równie przypadną do gustu:)
Usuń