Od wielu znajomych z Polski jestem zasypywana pytaniami, jak wygląda życie w Niemczech w czasach koronawirusa, bo przecież sytuacja u nas przedstawia się „tak tragicznie!”. Odpowiem tak: w porównaniu do obecnej sytuacji w Polsce żyje nam się tu różowo-cukierkowo😊
Pomijając drobny mankament braku w sklepach papieru toaletowego od około
miesiąca, co zawsze mogę jednak potraktować jako swoistego rodzaju pozytyw, bo taki
stan rzeczy pozwala mi się wczuć jeszcze lepiej w te wszystkie komedie z czasów
socjalizmu, gdzie jedną z najcenniejszych ozdób na szyi kobiety był naszyjnik z
papierowych rolek, to naprawdę mogę losowi tylko dziękować, że rzucił mnie na
ten czas na zachodnią stronę granicy polsko-niemieckiej. I wcale nie mam na
myśli tutejszego systemu zdrowia, bo jak wiecie z moich wcześniejszych postów mam
osobiście z nim złe doświadczenia i moje awersje okupione w przeszłości dużym
bólem i niepewnością nie znikną tak nagle z dnia na dzień. Po prostu w dobie,
gdy świat postanowił zwariować, niemiecki racjonalizm spowodował, że żyje nam
się tu dość normalnie, na ile to możliwe w obecnej sytuacji. Nie mamy poczucia,
że wózek, na którym jedziemy, się wykoleił i ciągnie nas za nogi wprost na
zderzenie z murem, a wszystko z nieba filmują drony.
Muszę przyznać, że zajęta od początku roku prowadzeniem projektu
artystycznego oraz przywalona dużą ilością pracy w innych branżach nie miałam
dostatecznie czasu na śledzenie wiadomości. Po raz pierwszy zainteresowałam się
tematem koronawirusa jakoś w drugiej połowie lutego, gdy jeden z naszych
rodaków zapytał mnie, czy Niemcy
podobnie jak Polacy panikują. Po raz pierwszy na pytanie odnośnie zachowań
Niemców nie umiałam odpowiedzieć. Jedyne co byłam w stanie odrzec, to że Niemcy
nie są takimi hipochondrykami jak Polacy. Moi zagraniczni znajomi leżą bowiem
już na podłodze ze śmiechu, gdy zdarzy im się gdzieś być, gdzie akurat leci
polska telewizja. Oglądając ją doszli do wniosku, że 90% polskiego
społeczeństwa musi być chronicznie chora, bo co druga reklama namawia do zakupu
jakiś tabletek, syropków i innych medykamentów. Toteż gdy jesteśmy w grupie,
gdzie akurat jest dostęp do polskich programów, robimy już zakłady, czy jako
następne będą tabletki na przeczyszczenie, na kaszel, czy jeszcze na coś
innego. I niezależnie od tego, kto wygrywa, większość kolejnych reklam wywołuje
nasze spazmy śmiechu, bo zgodnie z przypuszczeniami na ekranie wyświetlają się
po sobie lekarstwa w takim tempie, jakby chorowanie zajmowało ponad 70% czasu egzystencji
Polaków. Podobnie porównując opowieści starszych Niemców, a Polaków ma się
wrażenie, że życie tych drugich toczy się tylko między trzema stacjami:
lekarz-kościół-cmentarz (odwiedziny u bliskich). Potem znowu lekarz i kolejny
lekarz... O wiele rzadziej słyszę od starszych Niemców aż tak dokładnie zdawane
relacje ze swojej choroby. Polacy zdają się w tym lubować, jakby to był ich
taki mały sport narodowy. W porównaniu do Niemców jesteśmy też zmarźluchami. To
wina tego naszego ciepłego chowu. Małe dzieci zawija się w pięć kurtek, trzy
czapki i na wszelki wypadek jeszcze w dwa koce, co by maluszek nie zmarzł.
Potem okazuje się, że w sali, gdzie jest ponad 20C stopni, Polacy siedzą w
kurtkach i nie pozwalają otworzyć okien, a Niemcy nie mogą złapać tchu w powstałej
duchocie (stały obrazek z wymian młodzieży polsko-niemieckiej, jakie
prowadzimy).
Mi się udało, mam nadzieję, że do czasu spożytkowania przez nas naszych zapasów w sklepach w końcu coś się pojawi. |
Gdy padło zatem pytanie, czy Niemcy też panikują ze strachu przed
koronawirusem miałam już wizję, jak najbliższy czas może wyglądać w Polsce. Nie
myślałam jednak, że rozwinie się ona do takiego absurdu, jaki ma tam miejsce
obecnie. Oczywiście i tutaj był moment baraniego pędu. Po zwykłym stwierdzeniu
w któryś wiadomościach, iż w domu powinno się mieć zapasy pozwalające przetrwać
min. 10 dni (co w polskich mediach błędnie przekazano, jakoby rząd niemiecki
nawoływał ludność swojego kraju do przygotowania się niczym na wojnę), lud
ruszył z oblężeniem na sklepy. Nie mając ochoty poddać się zbiorowej psychozie
pozostaliśmy z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem przy naszych starych nawykach
zakupowych. Dopiero 16.03, gdy w wieczornych wiadomościach zapowiedziano zamknięcie
wszystkich sklepów poza spożywczymi i drogeriami, zadecydowałam o 21.30 o wyjściu
do sklepu, na wypadek gdyby komunikat ten wywołał kolejną falę szaleństwa wśród
tutejszej ludności. Na miejscu stwierdziłam, że obawy były bezpodstawne, bo
regały z produktami, których i tak nie kupuję (czyli żarcie w puszkach i gotowe
dania) były już wysprzątane do zera. Potrzeby wielkich zakupów też w sumie nie
miałam, bo po oględzinach lodówki przed wyjściem stwierdziłam, że jak dobrze
rozporządzić tym, co w niej mamy, to
nawet i trzy tygodnie byśmy na naszym jedzeniu przejechali. Efekt zwykłego, rozsądnego
planowania, bez przygotowywania bunkra na wojnę atomową. Jeden produkt, składowania
którego nie doceniliśmy, to osławiony już papier toaletowy.
Tego towaru mianowicie
brak u nas w sklepach od okoła miesiąca. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż
twierdzi, że to już świadczy o ruinie państwa skoro, jedna z przodujących gospodarek
świata nie jest w stanie zaopatrzyć swoich obywateli w potocznie zwaną srajtaśmę.
Jestem w stanie zrozumieć Francuzów chomikujących kondomy, zagadką pozostaje
dla mnie jednak, czemu Niemcy rzucili się z takim impetem na papier toaletowy. Nie
pomagało tu nawoływanie do solidaryzmu z innymi, którzy nie mają. Niektóre
sklepy wprowadziły limity, jedno opakowanie na łebka. Inne wymyśliły opłaty
dodatkowe (przeciętnie po 5 EUR) za każdą dodatkową paczkę. Papier rozpływał
się niczym mgła. Jakby ludzie na tej narodowej kwarantannie większość czasu
spędzali załatwiając swoje potrzeby fizjologiczne. A może faktycznie tak jest? Wg statystyk branża żywieniowa
odnotowała w ostatnim miesiącu w Niemczech wzrost obrotów o 700%! No jakoś to całe żarcie trzeba przetrawić i
wydalić z organizmu... Piekarze chcą wyjść na przeciw nowym trendom na rynku
niemieckim i zaczęli piec ciasta w formie papieru toaletowego. Można
powiedzieć, że upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu. Niemcy próbują sobie bowiem
obecny czas osłodzić i to dosłownie. Sprzedaż słodyczy wzrosła o 200%, także moi
drodzy producenci słodkości proponuję zwiększony eksport Waszych wyrobów za
Odrę, bo Niemcy lubią nasze wytwory! Ale uwaga, w jakiej formie je podacie.
Jedna z firm cukierniczych miała moim osobistem zdaniem świetny pomysł na
zające wielkanocne. Zamiast koszyka z jajkami trzymały one pod pachą paczkę
papieru toaletowego. Niestety Niemcy to naród dziwny w sferze poczucia humoru i tym razem dowcipu nie zajarzył. W wyniku ogólnospołecznego oburzenia zające wycofano ze sprzedaży.
Panująca psychoza papierowo-toaletowa spowodowała, że i ostatecznie ja na
wszelki wypadek jej uległam. Na wszelki
wypadek, bo w domu miałam jeszcze 5
rolek. Niemniej odwiedziwszy przeróżne sklepy w ciągu wcześniejszych dwóch
tygodni obserwowałam z coraz większym rozbawieniem, że papieru, ręczników
kuchennych, a miejscami nawet husteczek higienicznych brak. Dowiedziawszy się
zatem, że w jednym z pobliskich sklepów następnego dnia będzie dostawa tego w
obecnych czasach tak cennego produktu, poleciałam i ja z rana. Gdy w końcu po
odstaniu swojej kolejki przed sklepem wpuszczono mnie do niego od wejścia
zauważyłam, że na półce leżą ostatnie dwie paczki. Niewiele myśląc rzuciłam się biegiem
przez cały sklep. Gdy dopadłam półki z upragnionym towarem stojąca obok kobieta
wybuchnęła tłumionym śmiechem. Ja też.Te dwie paczuszki były moje😊. Do domu szłam zatem dumna jak onegdajś panie z papierowymi
naszyjnikami na polskich ulicach w czasach socjalizmu. W sumie, jak potem
przeczytałam w jakimś artykule nie było to mądre z mojej strony. Były bowiem
miejsca, gdzie ludzie zaczynali się o ten papier bić, kraść go sobie z wózków,
więc czort wie, czy w tamtym momencie nie zwiększyłam jakoś strasznie ryzyka
ewentualnego napadu na mnie. W każdym razie teraz mogę odetchnąć. Papier mam.
Na co się nie załapałam, to żel antybateryjny, który zawszę noszę ze sobą w
torebce. Niestety za późno się zorientowałam, że właśnie mi się kończy. Nie
rozpaczam jednak, bo choć biologii nienawidziłam, to tyle jeszcze pamiętam, że
środkami na bakterie wirusa nie zwalczę. Niemcy jednak postanowili i tutaj
oczyścić półki do zera i po dziś dzisiejszy nie zostały one uzupełnione. Nie
znalazłam na niemieckich stronach wskazówek,
jak ewentualnie samemu sobie taki płyn wyprodukować. Zszokowały mnie za
to doniesienia o wycieczkach wręcz do szpitali, by kraść stamtąd osławiony już papier
toaletowy i płyn dezynfekcyjny. Wieści te dochodziły do nas z różnych stron. Od
znajomych, którym przyszło w tym czasie leżeć w szpitalu, pracowników służby
zdrowia, albo nawet od członków rodzin samych złodziei, jak w przypadku jednego
z uczniów Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża, który dumnie opowiadał w szkole,
jak to jego matka wyniosła ze szpitala dwa kanistry płynu dezynfekcyjnego. Co
jak co, ale takich zachowań się po Niemcach nie spodziewałam. Gdy sobie pomyślę,
że to ci sami ludzie, którzy w normalnych czasach chodzą na koncerty muzyki
poważnej i pouczają na ulicy innych, że trzeba iść tym pasem kamieni na
chodniku, a nie 5 cm obok, to aż mnie skręca.
Ze wzajemnym wzglądem między ludźmi też różnie to bywa. W naszym bloku
sąsiad od stycznia remontuje swoje 50 m2 (w Polsce całe dzielnice w tym czasie
powstają...). Obecny czas postanowił wykorzystać nad podgonienie prac. W dobie,
gdzie nawołuje się nas do pozostania w domu, niezwykle mili pracownicy firmy,
którą najął do prac remontowych przykleili nam na drzwi kartkę z informacją, że
dziś nie będzie nam wolno korzystać z łazienki i toalety od 8:00-14:00.
Oczywiście od razu zadzwoniłam do tej firmy i im oznajmiłam, że w obecnych
czasach mogą nas co najwyżej poprosić o coś takiego i od razu im z góry ogłaszam,
aby od razu zapomnieli, iż zmuszona do pracy z domu nie będę korzystała przez 6
h z łazienki (nie w końcu po to tak walczyłam o papier toaletowy, żebym nie
mogła z niego korzystać).
Nowe batalie przygotowują też już ponoć prawnicy, których obecna sytuacja
także uderzyła po kieszeniach. W czasach "social distancing" ludzie
nie mają do rozstrzygania tyle konfliktów, co zazwyczaj. Szukając nowego źródła
dochodu mają ponoć zakładać sprawy tym, którzy szyją maseczki na twarz i
wprowadzają je dalej do obiegu (bo przecież nie są to profesjonalne maseczki
chirurgiczne...).
To dlaczego w takim razie cieszę się, że na czas epidemii przyszło mi
siedzieć w Niemczech? Zapraszam już
wkrótce na drugą część mojej relacji z Niemiec w dobie koronawirusa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz