Witajcie,
dzisiaj kolejny odcinek z
serii „Polen am Bau”. O przebojach z termą mogliście
przeczytać tutaj:
a dziś opowiem Wam już
od dawna obiecaną historię naprawy naszego samochodu.
To było moje pierwsze
zetknięcie z tutejszą rzeczywistością rzemieślniczą. Prawie że
na początku mojego obecnego życia w Niemczech samochód mojego
Lubego zaczął nam meldować, że coś niedobrego się z nim dzieje.
Okazało się, że olej miesza się z płynem chłodniczym –
usterka dość poważna. Po rozpytaniu się o dobry warsztat
samochodowy zjawiliśmy się w poleconym zakładzie, gdzie dość
szybko nas poinformowano, że trzeba wymienić głowicę cylindra.
Koszt: 900 EUR. Nie znam się na samochodach, ale jako że to były
moje początki życia tutaj, to i myślałam jeszcze polskimi
kategoriami, czytaj: przeliczałam kasę na złotówki. „3600 PLN
za jakąś głowicę?!!!” zachwycona nie byłam, ale mój Luby był
zdany na samochód, żeby w ogóle dostać się do pracy, więc w
akcie desperacji zdecydował się na tę kosztowną naprawę swojego
grata. Nowa głowica została wykonana specjalnie pod wymiar w jakimś
specjalistycznym zakładzie w innym mieście. Po jej wymianie
przejechaliśmy ok. 300 km, gdy samochód znowu zaczął meldować tą
samą awarię... Powrót do warsztatu, podrapanie się po głowie
„fachowca” i kolejna propozycja: „To w takim razie
zainstalujemy inną, używaną głowicę.” „?!!!” pomyślałam
sobie. „Skoro nowa głowica, wykonana pod wymiar nie pomogła, to
jakim cudem ma zadziałać, jakaś stara, używana?” spytałam się.
„Czasem tak bywa.” brzmiała odpowiedź. Ogólnie uznałam to za
bzdurę, ale „fachowiec” z bożej łaski innego pomysłu na
naprawę nie miał, a jak mi wytłumaczył Luby, jeśli ktoś nie
wywiązał się ze zlecenia, to trzeba dać mu szansę na poprawienie
swoich świadczeń. Bez tego usługodawca nie odda pieniędzy, a
pójście do innego wiąże się z poniesieniem kosztów od zera.
Samochód został zatem znowu w warsztacie. Po jego oddaniu nie tylko
stosunkowo szybko znowu kontrolki zaczęły meldować stary problem,
ale dodatkowo silnik przy każdym zwolnieniu, czy zatrzymaniu się na
światłach zaczął gasnąć... Znowu warsztat. Ja chciałam żądać
zwrotu pieniędzy i poszukać innego warsztatu, okazało się, że to
za szybko i że pierwszemu zakładowi ciągle przysługuje prawo
poprawki (czy w Polsce też panuje tak poronione prawodawstwo,
umożliwiające partaczom podjęcie stu kolejnych prób naprawy?!).
Warsztat uczepił się
głowicy cylindra jak rzep psiego ogona, bo jeszcze dwa razy ją
wymieniano, a po każdej wymianie samochód rzęził coraz
straszniej. Już patrzeć na niego nie mogłam, a że i miał swoje
lata (wówczas 16), zaczęłam na głos rozważać opcję wzięcia
kredytu i poszukania czegoś nowszego. Mój Luby nie przykłada
jednak wielkiej roli do czterech kółek (cecha, którą ogólnie
bardzo cenię) i uparł się, że starego grata można by jeszcze
trochę poeksploatować. „Pod warunkiem, że w ogóle da się nim
jeździć.” skomentowałam sarkastycznie. Już 9-ty miesiąc ciągnęła
się historia naprawy wozu, który stał się numerem jeden wielu
rozmów. Po kolejnym powrocie gruchota z warsztatu, na chwilę
zapanował spokój, aż do kolejnej dłuższej trasy, gdy to na
autostradzie samochód zaczął meldować problem z silnikiem. Luty,
wieczór, śnieżyca i akurat żadnego punktu, żeby się zatrzymać.
Luby zaczął jechać już ostrożniej i niesamowite szczęście
mieliśmy, że w chwili, gdy wyczuł, że za chwilę grat padnie
pojawił się zjazd. Tyle co nam się udało opuścić pełną ruchu
autostradę. Na zjeździe auto padło i nie chciało posunąć się
ani o metr. W śnieżycy czekaliśmy ponad godzinę na odholowanie.
Okazało się, że przy ostatniej wymianie głowicy w warsztacie źle
zamontowano różne części, w tym pas rozrządu, który
przeskakiwał o kilka ząbków. Wszystko razem wzięte spowodowało,
że stopiły nam się części silnika... Samochód został
odprowadzony przez firmę odholowującą do znienawidzonego już
przeze mnie warsztatu. Tam pracownikom udało się auto na tyle
postawić na nogi, że udało nam się nim dojechać do Polski.
Zarządziłam bowiem, że skoro Luby tak się upiera przy naprawie
tej kupy złomu, to zrobimy to w moim kraju, gdzie ludzie chętnie
skupują stare, niemieckie graty, a potem jeżdżą na nich jeszcze
przez kolejne 20 lat.
Gdy polscy mechanicy
usłyszeli historię naszego biednego wozu, to aż się za głowę
złapali. Podobno głowicę cylindra wymienia się po mechanicznym
uszkodzeniu. Oni w ciągu 15 lat egzystencji ich warsztatu mieli
przyjemność uczynić to jeden jedyny raz. Jeśli w takim przypadku,
jak nasz, wymiana uszczelki przy głowicy nie pomoże, to oznacza to,
że albo w obudowie silnika, albo w którymś z kołpaków jest rysa
– trzeba wymienić obudowę silnika. Naprawa trwała 3 dni.
Wystarczyła używana obudowa bez rysy. Wszystkie inne części
zostały przełożone. Przy okazji okazało się, że niemiecki
warsztat najprawdopodobniej podczas „naprawy” po stopieniu się
części silnika źle zainstalował pompę wody, która się połamała
i jeszcze jakiś element był de facto śmieciem, a który przy tych
wszystkich naprawach powinien zostać dojrzany przez oko eksperckie.
Przy tak dużej naprawie wymieniliśmy przy okazji sprzęgło. Całość
naprawy to mniej więcej koszt wymiany tej jednej głupiej głowicy w
Niemczech.
Po powrocie do Niemiec
zadzwoniliśmy do warsztatu, który przez ponad 9 miesięcy nie był w
stanie naprawić nam auta i oznajmiliśmy, że zasięgnęliśmy
porady eksperckiej gdzie indziej, z której wynika, że ich sposób
działania był błędny i domagamy się zwrotu pieniędzy za źle
wykonaną usługę. Warsztat niezwykle się obruszył, ale w końcu
obrażonym tonem pracownik odrzekł, że co najwyżej połowę całej
sumy mogą nam zwrócić. „Skoro tak szybko są gotowi oddać
połowę, tzn., że są świadomi swojego błędu” pomyślałam i
uparcie domagałam się całości. I w końcu udało nam się
odzyskać większość zapłaconej im kwoty.
Od tej historii minęły
ponad dwa lata. Grat, co by nie przechwalić nie skarży się i
jeździmy sobie nadal staruszkiem. Luby miał rację, żeby nie
kupować innego samochodu. W międzyczasie przywaliłam w nim słupek,
który z dnia na dzień pojawił się w miejscu, w którym zawsze
wykręcałam wóz... Przynajmniej się nie denerwuję tą rychą.
Zresztą mechanicy w Polsce ładnie ją zatuszowali:)
PS. Gdy piszę ten post
to za oknem już trzeci dzień z rzędu tutejsi robotnicy przycinają
gałęzie jednego(!) drzewa... Jakby tym ludziom przyszło odbudować
Warszawę, to by po dziś dzień byli jeszcze przy odgruzowaniu.
A a'propos termy, najemca
się do nas ostatnio odezwał, że w ramach odszkodowania za wysokie
zużycie gazu wynikłe z błędnej usługi firmy grzewczej, owa firma
oferuje bezpłatnie swoją następną usługę serwisową... Odpowiedziałam,
że póki tu mieszkamy, to firma ta progu mojego domu nie przekroczy.
I czy ja kiedyś nie
pisałam coś o rzekomej wysokiej jakości wykonywanej pracy w Niemczech? Najwidoczniej podobnie jak wielu ludzi żyłam jakimiś stereotypami.