27 lutego 2016

Polen am Bau - samochód w warsztacie


Witajcie,
dzisiaj kolejny odcinek z serii „Polen am Bau”. O przebojach z termą mogliście przeczytać tutaj:
a dziś opowiem Wam już od dawna obiecaną historię naprawy naszego samochodu.
To było moje pierwsze zetknięcie z tutejszą rzeczywistością rzemieślniczą. Prawie że na początku mojego obecnego życia w Niemczech samochód mojego Lubego zaczął nam meldować, że coś niedobrego się z nim dzieje. Okazało się, że olej miesza się z płynem chłodniczym – usterka dość poważna. Po rozpytaniu się o dobry warsztat samochodowy zjawiliśmy się w poleconym zakładzie, gdzie dość szybko nas poinformowano, że trzeba wymienić głowicę cylindra. Koszt: 900 EUR. Nie znam się na samochodach, ale jako że to były moje początki życia tutaj, to i myślałam jeszcze polskimi kategoriami, czytaj: przeliczałam kasę na złotówki. „3600 PLN za jakąś głowicę?!!!” zachwycona nie byłam, ale mój Luby był zdany na samochód, żeby w ogóle dostać się do pracy, więc w akcie desperacji zdecydował się na tę kosztowną naprawę swojego grata. Nowa głowica została wykonana specjalnie pod wymiar w jakimś specjalistycznym zakładzie w innym mieście. Po jej wymianie przejechaliśmy ok. 300 km, gdy samochód znowu zaczął meldować tą samą awarię... Powrót do warsztatu, podrapanie się po głowie „fachowca” i kolejna propozycja: „To w takim razie zainstalujemy inną, używaną głowicę.” „?!!!” pomyślałam sobie. „Skoro nowa głowica, wykonana pod wymiar nie pomogła, to jakim cudem ma zadziałać, jakaś stara, używana?” spytałam się. „Czasem tak bywa.” brzmiała odpowiedź. Ogólnie uznałam to za bzdurę, ale „fachowiec” z bożej łaski innego pomysłu na naprawę nie miał, a jak mi wytłumaczył Luby, jeśli ktoś nie wywiązał się ze zlecenia, to trzeba dać mu szansę na poprawienie swoich świadczeń. Bez tego usługodawca nie odda pieniędzy, a pójście do innego wiąże się z poniesieniem kosztów od zera. Samochód został zatem znowu w warsztacie. Po jego oddaniu nie tylko stosunkowo szybko znowu kontrolki zaczęły meldować stary problem, ale dodatkowo silnik przy każdym zwolnieniu, czy zatrzymaniu się na światłach zaczął gasnąć... Znowu warsztat. Ja chciałam żądać zwrotu pieniędzy i poszukać innego warsztatu, okazało się, że to za szybko i że pierwszemu zakładowi ciągle przysługuje prawo poprawki (czy w Polsce też panuje tak poronione prawodawstwo, umożliwiające partaczom podjęcie stu kolejnych prób naprawy?!).
Warsztat uczepił się głowicy cylindra jak rzep psiego ogona, bo jeszcze dwa razy ją wymieniano, a po każdej wymianie samochód rzęził coraz straszniej. Już patrzeć na niego nie mogłam, a że i miał swoje lata (wówczas 16), zaczęłam na głos rozważać opcję wzięcia kredytu i poszukania czegoś nowszego. Mój Luby nie przykłada jednak wielkiej roli do czterech kółek (cecha, którą ogólnie bardzo cenię) i uparł się, że starego grata można by jeszcze trochę poeksploatować. „Pod warunkiem, że w ogóle da się nim jeździć.” skomentowałam sarkastycznie. Już 9-ty miesiąc ciągnęła się historia naprawy wozu, który stał się numerem jeden wielu rozmów. Po kolejnym powrocie gruchota z warsztatu, na chwilę zapanował spokój, aż do kolejnej dłuższej trasy, gdy to na autostradzie samochód zaczął meldować problem z silnikiem. Luty, wieczór, śnieżyca i akurat żadnego punktu, żeby się zatrzymać. Luby zaczął jechać już ostrożniej i niesamowite szczęście mieliśmy, że w chwili, gdy wyczuł, że za chwilę grat padnie pojawił się zjazd. Tyle co nam się udało opuścić pełną ruchu autostradę. Na zjeździe auto padło i nie chciało posunąć się ani o metr. W  śnieżycy czekaliśmy ponad godzinę na odholowanie. Okazało się, że przy ostatniej wymianie głowicy w warsztacie źle zamontowano różne części, w tym pas rozrządu, który przeskakiwał o kilka ząbków. Wszystko razem wzięte spowodowało, że stopiły nam się części silnika... Samochód został odprowadzony przez firmę odholowującą do znienawidzonego już przeze mnie warsztatu. Tam pracownikom udało się auto na tyle postawić na nogi, że udało nam się nim dojechać do Polski. Zarządziłam bowiem, że skoro Luby tak się upiera przy naprawie tej kupy złomu, to zrobimy to w moim kraju, gdzie ludzie chętnie skupują stare, niemieckie graty, a potem jeżdżą na nich jeszcze przez kolejne 20 lat.
Gdy polscy mechanicy usłyszeli historię naszego biednego wozu, to aż się za głowę złapali. Podobno głowicę cylindra wymienia się po mechanicznym uszkodzeniu. Oni w ciągu 15 lat egzystencji ich warsztatu mieli przyjemność uczynić to jeden jedyny raz. Jeśli w takim przypadku, jak nasz, wymiana uszczelki przy głowicy nie pomoże, to oznacza to, że albo w obudowie silnika, albo w którymś z kołpaków jest rysa – trzeba wymienić obudowę silnika. Naprawa trwała 3 dni. Wystarczyła używana obudowa bez rysy. Wszystkie inne części zostały przełożone. Przy okazji okazało się, że niemiecki warsztat najprawdopodobniej podczas „naprawy” po stopieniu się części silnika źle zainstalował pompę wody, która się połamała i jeszcze jakiś element był de facto śmieciem, a który przy tych wszystkich naprawach powinien zostać dojrzany przez oko eksperckie. Przy tak dużej naprawie wymieniliśmy przy okazji sprzęgło. Całość naprawy to mniej więcej koszt wymiany tej jednej głupiej głowicy w Niemczech.
Po powrocie do Niemiec zadzwoniliśmy do warsztatu, który przez ponad 9 miesięcy nie był w stanie naprawić nam auta i oznajmiliśmy, że zasięgnęliśmy porady eksperckiej gdzie indziej, z której wynika, że ich sposób działania był błędny i domagamy się zwrotu pieniędzy za źle wykonaną usługę. Warsztat niezwykle się obruszył, ale w końcu obrażonym tonem pracownik odrzekł, że co najwyżej połowę całej sumy mogą nam zwrócić. „Skoro tak szybko są gotowi oddać połowę, tzn., że są świadomi swojego błędu” pomyślałam i uparcie domagałam się całości. I w końcu udało nam się odzyskać większość zapłaconej im kwoty.
Od tej historii minęły ponad dwa lata. Grat, co by nie przechwalić nie skarży się i jeździmy sobie nadal staruszkiem. Luby miał rację, żeby nie kupować innego samochodu. W międzyczasie przywaliłam w nim słupek, który z dnia na dzień pojawił się w miejscu, w którym zawsze wykręcałam wóz... Przynajmniej się nie denerwuję tą rychą. Zresztą mechanicy w Polsce ładnie ją zatuszowali:)

PS. Gdy piszę ten post to za oknem już trzeci dzień z rzędu tutejsi robotnicy przycinają gałęzie jednego(!) drzewa... Jakby tym ludziom przyszło odbudować Warszawę, to by po dziś dzień byli jeszcze przy odgruzowaniu.

A a'propos termy, najemca się do nas ostatnio odezwał, że w ramach odszkodowania za wysokie zużycie gazu wynikłe z błędnej usługi firmy grzewczej, owa firma oferuje bezpłatnie swoją następną usługę serwisową... Odpowiedziałam, że póki tu mieszkamy, to firma ta progu mojego domu nie przekroczy.

I czy ja kiedyś nie pisałam coś o rzekomej wysokiej jakości wykonywanej pracy w Niemczech? Najwidoczniej podobnie jak wielu ludzi żyłam jakimiś stereotypami.

11 lutego 2016

Zawód "cieśla"


Wiem, wiem – miało być o samochodzie, a tu tytuł zapowiada historię o cieśli. Nie wynika to jednak z faktu, że w Niemczech cieśli zatrudnia się w warsztatach samochodowych. Co to, to nie. Po prostu ostatnio wybraliśmy się z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem na śniadanie do kawiarni, gdy tu nagle nieopodal naszego stolika wyrosło dwóch cieśli będących w trakcie swojej trzyletniej tułaczki. Odziani w tradycyjne ciesielskie ubranie wygłosili równie tradycyjną przemowę, w której poprosili gości owego przybytku gastronomicznego o skromne datki. Spotkanie na żywo przedstawicieli tejże profesji będących w trakcie sławetnej tułaczki przeżyłam tak silnie, że całą noc mi się potem śnili. Postanowiłam zatem wbrew mojej wcześniejszej obietnicy opowiedzieć Wam dziś o niemieckich cieślach.

Kilka lat temu dostałam bodajże na imieniny od mojego przyjaciela Johannesa (kochany, wiem że czekasz na tego posta z niecierpliwością, ściskam Cię zatem gorąco!) enerdowski film „Der Spur der Steine” nakręcony przez Franka Beyera na podstawie powieści Ericha Neutscha. Jednak XI Plenum Centralnego Komitetu Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec, słynne z wprowadzonego zwrotu w polityce kulturalnej NRD doczepiło się wówczas także i tego filmu wstawiając go na listę filmów wyklętych. Powodów było kilka. Po młodzieżowych wystąpieniach jesienią 1965 partia stała się bardziej strachliwa. Ponadto towarzyszom nie podobała się duża otwartość (jak na tamte czasy), z jaką twórcy przedstawili swobodne obyczaje seksualne bohaterów. Obok owych posiłkowych przyczyn istniała jednak jeszcze jedna: zaprezentowany obraz, jak partia sprawuje rządy i jakie rozgrywki prowadzi. Po półrocznych debatach wyrok zapadł. Film został zakazany. Publiczność miała zobaczyć go dopiero po 35 latach od tamtych wydarzeń, a ja dzięki wspomnianemu już Johannesowi miałam tą przyjemność ok. 5 lat temu. Było to moje pierwsze zetknięcie z cieślą w wydaniu niemieckim. Akcja filmu toczy się bowiem na wielkiej budowie, gdzie brygadą cieśli dowodzi Hannes Balla. Balla i jego ekipa mają gdzieś odgórne przepisy, nie przeszkadza im to jednak w uzyskiwaniu rewelacyjnych rezultatów w pracy. Aby wywiązać się z powierzonych zadań nie raz balansują na granicy prawa. Góra toleruje ich nie zawsze cnotliwe metody ze względu na produktywność i pracowitość całej brygady. Konstelacja zmienia się, gdy na budowie zjawia się sekretarz partii: Werner Horrath. Obydwaj mężczyźni zakochują się w pani inżynier Katii Klee (grana przez polską aktorkę – Krystynę Stypułkowską). Więcej nie zdradzę, zapraszam do obejrzenia filmu, mogę tylko jeszcze nadmienić, że w efekcie miłosnych perturbacji sprawa zostanie postawiona pod osąd zgromadzenia partyjnego.
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/3/36/Bundesarchiv_Bild_183-1989-1123-035%2C_Berlin%2C_Wiederauff%C3%BChrung_%22Spur_der_Steine%22%2C_Manfred_Krug%22.jpg
Manfred Krug - odtwórca głównej roli w filmie "Der Spur der Steine"Źródło: Udostępnione Wikimedia przez Das Bundesarchiv , zdjęcie udostępnione do dalszego wykorzystania na podstawie licencji CC-BY SA 3.0 DE
 
Poza artystycznymi i kulturalnymi walorami filmu można dzięki niemu zaznajomić się bliżej z niektórymi tradycjami zawodu cieśli. Przede wszystkim widz może zobaczyć, jak wygląda tradycyjny strój cieśli w Niemczech. Składa się on z:
  • czarnego kapelusza o szerokim rondzie
  • białej koszuli ze stójką
  • spodni dzwonów z kieszeniami bocznymi
  • kamizelki z ośmioma guzikami z masy perłowej (symbolizującymi ośmiogodzinny rytm pracy)
  • marynarki z sześcioma guzikami, także z masy perłowej (symbolizującymi sześć dni roboczych w tygodniu) oraz z trzema guzikami na każdym z rękawów jako znak trzech lat nauki i trzech lat wędrówki
  • czarnych lub w innym ciemnym kolorze butów tudzież kozaków
  • coś a'la krawat – na podstawie jego koloru można rozpoznać przynależność do cechu
  • kolczyka (wbitego przy pomocy gwoździa i młotka...) lub znaku cechu
  • kijek „Jasia Wędrowniczka” (wyciosany ze specjalnego drewna, które cieśla przed wędrówką musi sobie sam znaleźć)
  • tobołka zaczepionego na kijku

    Datei:Gesellen1.jpg
    Autor: A Stemmer, zdjęcie dopuszczone do kopiowania przy zachowaniu warunków licencji
    CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/).
    Ja niestety wzięłam ze sobą na śniadanie tylko chusteczki higieniczne i szminkę...

Zanim jednak cieśla zostanie cieślą w pełni tego słowa znaczeniu musi po zakończeniu nauki wybrać się na tułaczkę, która trwa trzy lata i jeden dzień. Dlatego też tak ważnymi elementami jego stroju jest kijek z tobołkiem. To w nim transportuje potrzebne mu do pracy narzędzia i ewentualnie jakieś rzeczy osobiste. Opuszczając rodzinną miejscowość nie powinien mieć przy sobie więcej niż 5 EUR. W ciągu owych trzech lat wędrówki nie wolno mu zbliżyć się do miejsca swojego pochodzenia na odległość 50 km. Złamanie tej zasady jest równoznaczne z przerwaniem tułaczki, co z kolei oznacza utratę honoru. Wędrówkę można odbywać samemu lub we dwójkę. Podróżować można tylko na piechotę lub autostopem. Wyjątek stanowi zezwolenie na skorzystanie z samolotu, gdy cieśla chce się dostać na inny kontynent. Wędrówkę mogą odbyć tylko osoby, które wcześniej zdały egzamin na czeladnika, są wolnego stanu, bezdzietne i nie mają żadnych finansowych zobowiązań. Wcześniej do zawodu czeladnika, a co za tym idzie do zaszczytu odbycia tułaczki dopuszczano tylko mężczyzn. Obecnie cechy otworzyły swoje podwoje także dla kobiet. I tym sposobem znajomy natknął się ostatnio na kobietę – cieślę podczas wędrówki.
Pewnie to czytacie i wykrzywiacie buzie, po kiego czorta ten cały cyrk. Ano, co by taki cieśla zdobył doświadczenie zawodowe. Podczas wędrówki puka on bowiem do drzwi różnych firm, które mają obowiązek zatrudnić go za wikt i opierunek. Z każdego miejsca, do którego zawitał zbiera odpowiedni stempel w swojej wędrownej książeczce. Stanowią one dowód odbytej przez niego trasy i zdobytego doświadczenia. Bywają jednak okresy, kiedy taki cieśla nie ma pracy, jako że przemieszcza się z jednego miejsca do innego (wędrówka odbywa się bowiem w specjalnym rytmie podzielonym na czas pracy i tułaczki) i wtedy musi liczyć na dobre serce prywatnych osób. Właśnie takich dwóch cieśli spotkaliśmy podczas naszego śniadania i mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Małżonek nawet hojnie ich wsparł czując się jak ich pobratymiec ze względu na fakt, że sam jako młody chłopak odbywał praktyki w firmie budowlanej. A ja z kolei szalenie cenię tych ludzi za to, że zdecydowali się na pielęgnowanie tej niełatwej i niezwykle już starej tradycji (ma ona bowiem na karku już kilka ładnych wieków). I to w XXI w. (!), kiedy dzień powszedni w jednym z najlepiej sytuowanych państw świata mógłby być dla nich tak łatwy.
Nie mam dostępu do statystyk cechów, ilu cieśli w ostatnim czasie zdecydowało się na ten krok, muszę się więc posiłkować Wikipedią, co czynię niechętnie, bo lubię opierać się na bardziej sprawdzonych źródłach. W 2010 wzdłuż i wszerz Niemiec miało tułać się niewiele powyżej 450 cieśli. Na całym świecie liczba ich miała wynosić ok. 10.000. Ta typowo niemiecka tradycja została bowiem adaptowana przez niektóre kraje, w tym Danię, przy czym wielu duńskich cieśli przynależy do niemieckich cechów, Szwecję, Norwegię, Francję, a nawet Australię.

Z opisaną przeze mnie tradycją kojarzony jest głównie zawód cieśli, ale także i inne cechy mają podobną zasadę. Czas wędrówki może się w ich przypadku różnić. Nieraz wynosi on tylko dwa lata. Stroje różnią się w zależności od cechu. Kolor czarny jest związany z zawodami związanymi z drewnem, jasne barwy zarezerwowane są dla kamieniarzy, niebieski dla osób pracujących z metalem.


Jeśli zatem właśnie zastanawiacie się nad swoją ścieżką zawodową, to może właśnie podrzuciłam Wam pomysł:)


PS. A w ramach serii „Polen am Bau” o gehennie, jaką przeszliśmy z naprawą samochodu obiecuję napisać następnym razem.