I stało się. Od dzisiaj wprowadzono sporo poluzowań w obecnych obostrzeniach związanych z walką z COVID-19. Nie to, żeby wcześniej się nic nie działo. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy zaraz po spektakularnym wciśnięciu w hamulec, że na lody to jednak do miasta można nadal się wybrać (to nasza jedna z głównych atrakcji ostatniego czasu). Potem przed Wielkanocą ogłoszono otwarcie sklepów budowlanych dla wszystkich (wcześniej tylko pracownicy firm remontowych mogli z nich korzystać). Ten krok spowodował, że w kolejnych dniach od wczesnych godzin porannych pod tutejszymi wersjami Castoramy ustawiały się kolejki rodem z czasów socjalizmu. Najwidoczniej każdy tu postanowił na święta położyć nowe kafelki... Mniej więcej w tym samym czasie zobaczyliśmy, że kwiaciarnie i niektóre sklepy z dekoracją były otwarte. Jednym słowem małe kroczki wychodzenia z kompletnego zastoju robiono już w tej pierwszej fazie wielkiej batalii przeciw nowemu patogenowi. Niemniej dziś niemalże przy werblach bębnów otworzyć się mogły wszystkie sklepy o powierzchni do 800 m2. Te większe właśnie składają pozew do sądów. Obok tego media cały czas trąbią o skandalu związanym z takimi markami jak Adidas, H&M itd. Rząd bowiem uchwalając w pośpiechu pakiet antykryzysowy zwolnił też sklepy z płatności czynszu. Jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Chodziło o wsparcie dla małych przedsiębiorców, ale że tego jakoś dokładnie nie zdefiniowano, to na taką ofertę od razu rzuciły się wielkie koncerny. Teraz zbierają żniwo wielkiej krytyki. Osobiście sądzę, że na nic się to zda. Media trochę popyskują, a na koniec ludzie i tak pójdą tam kupować. Istota ludzka bowiem bez zakupów jest istotą nieszczęśliwą, a że produkty powstały kosztem wyzysku ludzi w krajach trzeciego świata, albo że firma zachowuje się nieetycznie, to tylko nielicznych obchodzi, jak ostatnie lata pokazują.
Zdjęcie tytułowe pochodzi z Wikipedii i jest objęte Creative Commons (https://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/de/deed.en) |
Wracajmy jednak do rzeczy. Wkraczymy zatem powoli w, jak to tu określono, "nową rzeczywistość" (cokolwiek to znaczy) i krok ten pokazuje podobnie jak kilka ostatnich tygodni absurdy federalizmu, którego to Niemcy tak zaciekle bronią. Krótko mówiąc: każdy sobie rzepkę skrobie.
Już w trakcie pierwszej fazy spowolnienia zaczęto emitować programy pokazujące, jak to nie tylko kraje członkowskie UE szybko spuściły szlabany graniczne, ale że i wracamy powoli do historii małych państewek niemieckich. Na granicach poszczególnych krajów związkowych stała bowiem niejednokrotnie policja, która odsyłała mieszkańców innego landu. W telewizji zajmowano się min. historią wioski w małym cypelku Meklemburgii otoczonym z trzech stron Brandenburgią. Jako, że u nich praktycznie wszystko było zamknięte, a obostrzenia w Brandenburgii pozwalały min. na otwarcie hipermarketów budowlanych mieszkańcy tejże wsi postanowili po zakupy dojeżdżać do oddalonych tylko o parę kilometrów sklepów w sąsiednim kraju związkowym. Z planów wyszły nici, bo policja wszystkich zawracała na wewnętrznej granicy. Pozostawały o wiele bardziej ograniczone możliwości zakupowe we własnym landzie w miejscowościach o wiele dalej oddalonych niż sąsiednie brandenburskie miasteczka.
Podobnie rzecz ma się z wychodzeniem z kompletnego zastoju. Matka narodu pochwaliła nas, że tak ładnie się w ostatnim czasie zachowywaliśmy. Rząd osiągnął więcej niż zamierzony cel. Spadek stopy infekcji z 2,6 na 0,7, podczas gdy celem było 1,0 (liczby osób zarażone przez jednego zainfekowanego koronawirusem). Czas zatem przejść do ostrożnego odmrażania życia społecznego. I już się zaczyna. W niektórych krajach związkowych uczniowie klas kończących naukę w danym typie szkoły wracają do ławek już 27.04. W Saksonii Dolnej przeprowadzono w tym roku reformę szkolnictwa, na podstawie której wydłużono czas nauki o rok. Oznacza to, że w tym roku nie ma w tym landzie matur. Ministerstwo stwierdziło zatem, że presji nie ma i wysyła uczniów do szkół dopiero 11.05. Już samo nauczanie w czasie epidemii odbywało się w poszczególnych landach różnie. Landy byłego NRD zareagowały raczej podobnie jak Polska. Narzucono tam odgórnie sposób pracy z uczniami i sporo zajęć odbyło się w nowej, wirtualnej formie. Także klasówki, na podstawie których uczniowie są oceniani. Wiem też, że co najmniej w Saksoni-Anhalt nauczyciele musieli podobnie jak u nas prowadzić dokumentację przeprowadzonych godzin. Zrezygnowano z tego, gdy stwierdzono, ile dodatkowej pracy to ich kosztuje. W Saksonii Dolnej natomiast ministerstwo opublikowało dokument, wg którego nauczyciele mogli, ale nie musieli przesyłać uczniom zadania, a uczniowie mogli, ale nie mieli obowiązku ich robić. Ostatecznie skończyło się to tak, że większość nic nie robiła. No cóż, wszyscy mieli dłuuugie wakacje. Szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę tutejszy program nauczania doszliśmy do wniosku, że wielkiej różnicy nie ma, czy te dzieciaki chodzą do szkoły, cz też nie. Znana ze swej surowości Bawaria poszła tym razem na kompletną łatwiznę. Tam zdecydowano bowiem, że w tym roku wszyscy uczniowie przechodzą do następnej klasy.
Jeśli chodzi o obostrzenia odnośnie liczby osób, w towarzystwie których można przebywać, to u nas oscyluje ona w okolicach pięciu. W Saksonii-Anhalt są to ciągle na razie maksymalnie dwie osoby. Właśnie stwierdziliśmy zatem, że jeśli chcemy się zgodnie z prawem spotkać z naszą ciocią, która mieszka na terytorium Saksonii-Anhalt, to ona musi przyjechać do nas (jeśli ją oczywiście przepuszczą na granicy krajów związkowych). Jeszcze na krótko przed Wielkanocą wybraliśmy się poza granice Saksonii Dolnej, jako że tutejsze regulacje zezwoliły na spotkania z najbliższą rodziną. Problem w tym, że zrozumieliśmy to jako ogólnonarodowe regulacje. Postanowiliśmy wpaść zatem do sąsiedniego kraju związkowego i zobaczyć, jak się ma matka Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża. Już po fakcie okazało się, że to, co u nas było dozwolone w jej landzie nie i w sumie naraziliśmy się na karę 400 EUR. Na szczęście akurat nigdzie w okolicy jej bloku nie kręciła się żadna policja. W jakimś regionie w Bawarii ludzie nie mogli wychodzić z domu, podczas gdy my zjeździliśmy na rowerach okoliczne lasy wzdłóż i wszerz. Efekt tego wszystkiego jest taki, że gazety drukują już całe przewodniki, co gdzie wolno, a czego nie. Patrząc dalej to w Saksonii wprowadzono nakaz noszenia w miejscach publicznych maseczek na twarz, a u nas coś takiego nie obowiązuje.
Niemcy zaczynają dostrzegać absurdy federalizmu, którego do tej pory każdy land strzegł i bronił jak jakiejś świętości. Nowymi tematami dyskursu społecznego stały się pytania: czy może, by jednak nie zcentralizować trochę bardziej państwa niemieckiego oraz już w kontekście obecnej epidemii: dokąd taka niejednolita walka z koronawirusem ma nas zaprowadzić? Ostatnio pisałam, żebyć może Niemcy zdecydują się na model huśtawki spowolnienie-rozpędzenie-spowolnienie-rozpędzenie do momentu opanowania sytuacji. Miał to być jeden z rozważanych modeli. Teraz mówi się już o tym, że byłoby to zabójcze dla niemieckiej gospodarki. Jednocześnie służba zdrowia stanie się niewydolna, jeśli osiągniemy poziom infekcji 1,1. Obecny zapas na poziomie 0,3 wydaje się w tej sytuacji dość mały. Choć ogólnie trzeba powiedzieć, że Niemcy to kraj, który po Korei i Singapurze chyba najlepiej sobie radzi z obecną epidemią i to mimo zawalonych przygotowań na wypadek takiej sytuacji, o czym pisałam w ostatnim moim poście, to w społeczeństwie zaczyna powoli wrzeć, bo właściwie wiele rzeczy staje się coraz bardziej nieprzejrzyste. Nie jest jasne wg jakich kryteriów jeden land pozwala na to, czego inny zabrania. Nie rozumiemy też, jak oszacowuje się ewentualny wzrost zachorowań i na co czekamy siedząc dalej w domach. Dlaczego dyskutuje się z grupami szczególnie zagrożonymi COVID-19, czy łaskawie zechciałyby się odizolować na czas walki z nowym wirusem, ale można nakazać całemu społeczeństwu stosowanie dystansu spłecznego? Jednym słowem pewna niekonsekwencja, jaką zarzuca się i rządzącym w Polsce w przeciwdziałaniu rozprzestrzenianiu się koronawirusa nie jest zjawiskiem typowym tylko dla naszego kraju. Jest jednak jedna rzecz, z którą się tutaj nie spotkałam, a niestety, o której czytam w polskich mediach. Tutejsze społeczeństwo nie stygmatyzuje pracowników służby zdrowia jako potencjalnych roznosicieli zarazy. Tutaj się ich ogromnie szanuje i temu zachowaniu nie stoją na drodze żadne granice! Było mi strasznie przykro czytać doniesienia o polskich pielęgniarkach i lekarzach oraz ich członkach rodziny, których nie chciano obsłużyć w sklepie, albo przyjąć od nich zgłoszenia dziecka do przedszkola. Przecież Ci ludzie narażają siebie, żeby ratować Was! I to jeszcze za te ochłapy, jakie się im u nas płaci. Ekspedientka może sobie pozwolić nie sprzedać bułek lekarzowi. Ten nie powie, że tej pani nie obsłuży, gdy ją przywiozą mu na OIOM. Siedzimy wszyscy w tej samej łodzi, niezależnie od granic, w jakich się obecnie znaleźliśmy i naszą najlepszą bronią jest trzymanie się razem (jeśli nawet na dystans:), zwłaszcza w rzeczywistości, która momentami staje się absurdem.
PS. Nawiązując do postu Życie z koronawirusem w Niemczech cz.1 , papieru toaletowego ciągle brak. W LIDL-u w jego miejsce ustawiane są już na paletach inne produkty, jak np. jaja. Najwidoczniej nie spodziewają się szybko dostawy...
Fajnie poczytać jak to wygląda w innych krajach.
OdpowiedzUsuńZ tym papierem toaletowym to podobnie jak u nas na początku ;)
OdpowiedzUsuńFenomenu papieru toaletowego też jakoś nie rozumiem. Hihi.
UsuńU nas lody w mieście są ostatnio sporym wyzwaniem, bo jednak w miejscach publicznych trzeba mieć maseczkę.
OdpowiedzUsuńTutaj maseczki trzeba zakładać w sklepach, środkach komunikacji publicznej oraz w urzędach, także lody na mieście spokojnie da się zjeść:)
Usuń