Jeśli pamiętacie w zeszłym roku poza krytyką dzikiej walki o papier toaletowy dość pozytywnie oceniłam zarządzanie pandemiczne w Niemczech. Trzynaście miesięcy później ta ocena wypada już zupełnie inaczej. Podsumowując mogłabym powiedzieć: w Niemczech też jest do kitu, tylko inaczej niż w Polsce. Ten niemiecki kit na tyle nam doskwiera, że mimo wielu uwag nt. stanu naszej polskiej polityki spoglądamy momentami zazdrośnie na kraj ojczysty, tj. teraz, gdy czytamy o kolejnych poluzowaniach, o tempie szczepień, podczas gdy my siedzimy siódmy miesiąc w locdownie, w kolejce do szczepień odczuwanej jak niekończące się stanie w korku na autostradzie,
Chyba nie da się jednoznacznie określić, który z obydwóch krajów lepiej sobie poradził w walce z pandemią. Są sfery, przez które lepiej przeszła Polska, są obszary, w których lepiej poradzili sobie Niemcy. Patrząc na statystyki nadliczbowych zgonów to Niemcy wypadają o wiele lepiej od Polski. I na tym teoretycznie można by zakończyć dzisiejszy wpis, bo przecież celem tych wszystkich ograniczeń w naszym życiu było uchronienie przed zakażeniem jak największej liczby ludzi. Pozostaje pytanie, jaką drogę przeszliśmy i jaką cenę za nią (za)płacimy oraz czy można było uzyskany wynik osiągnąć inaczej.
Przyjrzyjmy się zatem na początek działaniom kryzysowym od strony poszczególnych resortów i służb:
Ministerstwo Zdrowia / odpowiedzialny Jens Spahn (CDU), potocznie nazywany Pittiplatsch (postać z kultowej bajki Sandmänchen)
W latach 2011-2018 UE dała 63 razy krajom członkowskim zalecenie obniżenia wydatków na służbę zdrowia i to mimo, ze od ok. 20 lat naukowcy ostrzegali, że stoimy przed groźbą pandemii. (W ramach ciekawostki w 2018 nawet KE uznała wydatki Polski na służbę zdrowia za niewystarczające i wezwała jej rząd do ich zwiększenia). Niemcy widać wzięły sobie tę radę do serca. W 1991 roku w zjednoczonych Niemczech było 2411 klinik. W 2018 liczba ta wynosiła już tylko 1925, a rok póżniej spadła ona do 1914. Od zeszłego roku żyjemy w Niemczech w dużym paradoksie. Podczas, gdy w czasie pandemii w różnych krajach stawiano na nogi szpitale tymczasowe, w Niemczech zamykano kolejne kliniki. W 2020 zamknięto w Niemczech 21 szpitali. Na początku tego roku kolejnych 30 czekało w kolejce do likwidacji. To wszystko dzieje się w czasie, gdy od miesięcy jednym z tematem wiadomości są niewystarczające zasoby systemu ochrony zdrowia. Z tym też wytłumaczeniem pozamykano nas od listopada w domach tłumacząc, że ma to służyć nieprzeciążeniu służby zdrowia, zwłaszcza szpitali... Podsumowując: z jednej strony politycy wycierali sobie gębę podczas niezliczonych konferencji, że najważniejszym dobrem kraju jest zdrowie obywateli, urządzali teatrzyki upamiętniające ofiary pandemii, a jednocześnie zamiast inwestować w służbę zdrowia, do czego nawołują eksperci, obniżają jej wydolność.
Kolejną kompletnie nie zrozumiałą decyzją było wstrzymanie funduszy na badania nad lekarstwem na COVID. Akurat badania prowadzono w moim mieście (Brunszwiku), więc lokalna społeczność była jako tako na bieżąco z tematem. Naukowcy z tutejszego uniwersytetu byli na dość zaawansowanym etapie stworzenia leku rokującego duże powodzenie w walce z nową chorobą, gdy usłyszeli, że więcej pieniędzy na badania nie dostaną. Nie jest jasne, co stało za tą decyzją. Cóż, jak to w życiu bywa, tam gdzie potrzeba pieniędzy brak, za to całkiem ładne sumy wpadły do kieszeni niektórych polityków CDU/CSU za niezbyt czyste umowy z firmami dostrarczającymi maseczki (chodzi o tzw. Aferę maseczkową).
Ministerstwo Finansów / odpowiedzialny Olaf Schulz (SPD)
W przeciewieństwie do pomocy rządowej wiosną zeszłego roku, która to była wypłacana w ekspresowym tempie, jesienno – zimowe pakiety pomocowe już tak dobrze nie funkcjonowały. Wg informacji podanych w telewizyjnych reportażach 50% firm nie otrzymało żadnej pomocy finansowej do końca marca 2021. Programy te były bardzo nieprzejrzyste dla wielu branż. Frustrację wielu obywateli powiększał fakt, że z owej, szumnie nazwanej „bazuki” lwią część otrzymały takie przedsiębiorstwa jak VW, czy Lufthansa. VW dostał np. 10 mld. EUR do końca poprzedniego roku, co pozwoliło koncernowi zanotować 5 mld zysku, podczas, gdy przeciętny Müller prowadzący mały sklepik balansował na granicy bankructwa. Przynajmniej takie lęki przeżywaliśmy „na żywo” wspólnie ze znajomymi prowadzącymi kwiaciarnię, sklepik z pamiątkami, czy pracującymi jako taksówkarze. Mojej branży po wprowadyeniu jesiennego lockdownu nie przysługiwała początkowo żadna pomoc. Dopiero w ostatnim czasie pojawiły się programy obejmujące też taką działalność jak moja. Tym razem wygrała niemiecka potrzeba bezpieczeństwa Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża, bo dzięki jego posadzie na stanowisku państwowym mieliśmy stałą pensję w naszym budżecie.
Szczególnie wysoką cenę zapłacili znowu Niemcy z byłych terenów NRD. Ich background monetarny nie był zbyt silny już przed pandemią. Wypłacane tak nienonszalancko programy pomocowe wepchnęło część z nich w tzw. Harz IV (pomoc socjalną dla bezrobotnych).
Ministerstwo Edukacji / odpowiedzialna Anja Karliczek (CDU)
Właściwie to nikt nie wie, co pani Karliczek robiła przez ostatnich 15 m-cy, a dokładniej należałoby powiedzieć lat. Pandemia boleśnie pokazała, że zawalono kompletnie proces dygitalizacji niemieckich szkół, o którym to szumnie donoszono w ostatnich latach. W jednym z najbogatszych krajów świata tysiące dzieci nie mają dostępu do zajęć szkolnych, ponieważ w rodzinie mają jeden komputer, który dzielą na cztery osoby. Czasami nawet i tego jednego komputera brak. Także nauczyciele nie zostali odpowiednio wyposażeni. Nie wspominając już o szkołach. Część szkół w byłych Niemczech szkolnych ma tylko jeden komputer na całą placówkę edukacyjną. Tam kończyło się zatem tym, że zadania na nadchodzący tydzień uczniowie odbierali ze szkoły w wersji papierowej w poniedziałki, a rozwiązania odnosili w piątki. Wydawać by się mogło, że takich problemów nie powinny mieć o wiele lepiej wyposażone szkoły. Niekoniecznie. W najnowocześniejszej szkole Saksonii Dolnej, która ma prawie wszystko: smart boardy, kamery do czytania dokumentów, stanowiska laboratoryjne z prawdziwego zdarzenia, jednym słowem, gdzie można by poprowadzić naprawdę ciekawe i rozwijające lekcje, połączenie internetowe jest tak złe, że sukcesem było, jak udało się poprowadzić 10 minut zajęć bez zerwania połączenia.
Inną pozostawioną odłogiem kwestią były szkolenia z prowadzenia zajęć online dla nauczycieli. Nie wiadomo mi, aby gdzieś takowe się odbyły. W naszym landzie na pewno nie, a i w dwóch innych, gdzie pracują znajomi, też panowała w tym temacie cisza, jak makiem zasiał. Niemiec ma inne podejście niż Polak. „Nie dano mi sprzętu, nie przeprowadzono szkoleń? Nie mój problem, nie moja odpowiedzialność”. Miałam okazję porównać zajęcia online dzieci zanjomych w Polsce mieszkających w różnych województwach oraz jak te zajęcia prowadzili znajomi niemieccy nauczyciele. Drodzy nauczyciele w Polsce – wielki ukłon w Waszą stronę. Nawet jeśli nie wszystko było idealne, nie zawsze funkcjonowało, wykonywaliście kawał świetnej roboty, czego o Waszych niemieckich kolegach nie mogę powiedzieć. Przynajmniej co się tyczy znowu landów Saksonia Dolna, NRW, Brema. Te lekcje online były nudne i w którymś momencie bezproduktywne. Ile miesięcy można karmić uczniów arkuszami zadań, które mają odpracować w ciągu tygodnia? Nie mogąc na to patrzeć, dałam dojść do głosu swojej naturze aktywistki i podjęłam się poprowadzenia zajęć wyrównawczych dla młodszych dzieci. To, co na tych zajęciach przeżywam nadawałoby się na scenariusz horroru w sferze edukacji. Właściwie to powinno się wielu uczniów cofnąć o rok.
Z relacji znajomych nauczycieli w landach byłego NRD wynika, że tamtejszy program edukacji na dystans lepiej funkcjonował niż w zachodniej części kraju (pod warunkiem, że nauczyciele i uczniowie mieli zaplecze techniczne, patrz punkt o braku komputerów). Tu zdaje się zadziałał podobny mechanizm jak u nauczycieli w Polsce „Jakoś damy radę”. Pomogła też zcentralizowana organizacja nauczania i wydawanie wszelkich wytycznych, podczas gdy w takiej Saksonii Dolnej szkoły otrzymywały niejednokrotnie bardzo niejsane komunikaty w języku typu: „możnaby”, „byłoby dobrze”, „zachęcamy”, „proponujemy”. W wyniku indywidualnej interpretacji każdej ze szkół, powstał niemały chaos i w konsekwencji tego koszmarne rozbieżności w poziomie nauczania tych samych roczników.
Kolejnym wyzwaniem było dla szkół przygotowanie konceptów pracy w reżimie sanitarnym, gdy już chodziły do nich dzieci. Jakoś pod koniec listopada pani Karliczek przedstawiła listę zaleceń w tym temacie. (Brawo! W 9-tym miesiącu pandemii... W tym czasie można zajść w ciążę i urodzić dziecko). Szkoły przygotowały swoje koncepty na własną rękę już w maju 2020 (w Saksonii Dolnej nie dostały też zbytnich wskazówek w tym temacie od tamtejszego Ministerstwa Edukacji, któremu to potem nie przeszkodziło ogłosić swojego wielkiego sukcesu w tej sferze walki z wirusem). Osobiście podchodziłam dość sceptycznie do wymyślonych zasad, ale myliłam się. Oczywiście były szkoły, które zamieniły się w ogniska SARS-Cov-2, ale w szkołach, gdzie pracują moi znajomi, mieli co najwyżej jeden, dwa przypadki zakażeń. Wprowadzone koncepty okazały się na tyle skuteczne, że wirus dalej się nie rozprzestrzenił. Jest to zasługa dobrej organizacji szkół, ale nie pani Karliczek, czy pana Tonne (minister edukacji w Saksonii Dolnej). O tym ostatnim mówi się w podległym mu landzie, iż jest tak bezużyteczny, że należałoby go wykopać tam, na co wskazuje jego nazwisko: Tonne = kosz na śmieci.
Ministerstwo Kultury (brak), tą sferą zarządza pełnomocnik rządu ds. kultury i mediów / odpowiedzialny nikt nie widział, nikt nie wie...
Pandemia tylko otwarcie pokazała prawdziwą twarz systemu, w którym żyjemy. Najważniejsze, żeby banknoty szeleściły. Co nas obchodzi jakaś „nieistotna dla systemu” branża kulturalna. Ważniejsze, aby otworzyć sklepy budowlane, one nakręcają przecież gospodarkę. Branża kulturalna jest zamknięta w Niemczech od marca 2020 z krótką wakacyjną przerwą.
Policja / odpowiedzialny Ministerstwa Spraw Wewnętrznych poszczególnych landów
Podczas, gdy samotnym spacerowiczom po godzinie policyjnej wlepiano niemałe kary, to w trakcie kilku demonstracji antycovidowców, na których uczestnicy nie zachowywali odstępu, nie mieli maseczek, wrzeszczeli, policja stała i się im przypatrywała nie reagując w imię poszanowania demokracji. Nic przeciw demonstracji, ale w takiej sytuacji powinno się egzekwować od tych ludzi zachowywania zasad dystansu społecznego, którymi nas wszystkich uszczęśliwiono. Zamiast tego powstało wrażenie, że bardziej opłaca się być kompletnym dupkiem i anarchistom, niż obywatelem wspólnie z innymi pracującym na poprawę sytuacji.
Niemniej samo prawo do demonstrowania także w czasie pandemii oceniam bardzo pozytywnie. Słowo DEMOKRACJA jest bowiem pisane w Niemczech drukowanymi literami. Akurat coś, o czym można by pomarzyć obecnie w Polsce. Podczas, gdy u nas odbierano prawa poszczególnym grupom społecznym, a rząd Morawieckiego wymyślał coraz to nowe przepisy, jak uniemożliwić ludziom organizowanie demonstracji w walce o nie, w Niemczech prawo do manifestowania pielęgnuje się się jako jedno z najważniejszych praw obywatelskich. Dla przykładu: na początku maja tego roku chcieliśmy zorganizować piknik z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3-go Maja. Założenie było takie, że każdy przyjdzie z własnym kocem, własnym koszykiem. W końcu jak twierdzą eksperci na dworze kontakty w dystansie są bezpieczne. Nie dostalismy pozwolenia na taki event. Na ten sam dzień koleżanka z organizacji pozarządowej zaplanowała wypad rowerowy, w ramach którego uczestnicy mieli poznać różne miejsca służące integracji lokalnej społeczności. Wydarzenie nazwała „Wycieczką demokratyczną”. Od razu dostała zgodę. Było nas 12-stu uczestników, którym do ochrony i kontroli, czy przestrzegamy zasady dystansu społecznego przydzielono:
1. Radiowóz
2. Policjanta na motocyklu
3. Dwóch policjantów na rowerach
Wycieczka demokratyczna, zdjęcie Haus der Kulturen |
To była bardzo VIP-owska wycieczka. Dobrze, że nas nikt jajami nie obrzucił, bo dla naszego przejazdu wszyscy policjanci wstrzymywali od razu cały ruch. Przynajmniej takich atrakcji człowiek doświadczył w tej pandemii, skoro już nie można iść do teatru, czy muzeum, mimo że instytucje te w ramach stworzonych konceptów sanitarnych zakupiły specjalne urządzenia oczyszczające powietrze z wirusów i bakterii.
Przejdźmy zatem do wisienki na torcie tego żałosnego stanu rzeczy:
Urząd kanclerza / odpowiedzialna... Angela Merkel, nie bez powodu zwana Żelazną Mamuśką
Jej strategię możnaby ogólnie podsumować jednym zdaniem: zamknęła się w bunkrze lockdownu z Christianem Drostenem (obecnym nadwornym wirologiem Republiki Federealnej Niemiec) oraz szefem Instytutu Roberta Kocha i poza wirusem zdaje się nie widzieć nic innego. Do bunkru wpuszcza czasem na kawkę „pana wszędobylskiego” (czyt. Karla Lauterbacha z SPD), cholernie mądrego epidemiologa, stawiającego lepsze prognozy niż Drosten, ale będącego podobnie jak Żelazna Mamuśka, socjopatą. Ze względu na tą ostatnią cechę mamy już wszyscy alergię na tego pana, który jest widywany przeciętnie cztery dni w tygodniu w różnych programach (taki odpowiednik polskiego dr Grzesikowskiego), z których tylko nas straszy, jak okropnie będzie i powtarza, że trzeba siedzieć w domach, wprowadzić godzinę policyjną, że projekty modelowe (co to, wytłumaczę za chwilę) są głupie i że wynajęcie przez rodzinę domku campingowego może być okropnie niebezpieczne.
Z braku laku zdjęcie bunkru w Wolfschanze, co w żadnym wypadku nie oznacza porównania Merkel z Hitlerem |
Do bunkru lockdownu od miesięcy próbują się dobić różni wirlodzy jak np. Alexander Kekule, Hendrik Streeck, Klaus Stöhr wskazujący na bezsens obranego kursu i na inne współczynniki poza liczbą infekcji, które należałoby brać pod uwagę. Bez rezultatów. Jak donosiła prasa Stöhr chciał koniecznie być podczas styczniowej narady rządu z wirusologami. Nie dopuszczono go do niej, jako że zasiedziałym w bunkrze lockdownu jego krytyka nie odpowiada. Tyle w temacie pluralistycznej debaty ekspertów w rzekomo demokratycznym państwie. Co gorsza, próby wszelkiej debaty blokowano niemalże od początku. Wg wypowiedzi Hendrika Streecka w jednym z marcowych programów publicystycznych wirolodzy spoza szkoły Drostena mieli już o wiele wcześniej, bo latem wskazywać rządowi na konieczność opracowania na jesienną i zimową falę pandemii nowych strategii mające uchronić kraj przed tak długim lockdownem, w jakim ostatecznie wylądowaliśmy. Nic takiego nie zrobiono. W rządzie miało panować odprężenie po udanej batalii podczas pierwszej fali. Do tego letnie klimaty miały to odprężenie wzmóc. Nie tylko nie wymyślono nowych konceptów, ale zawalono też realizację starych. Niby zbierano w kawiarniach, restauracjach, czy w innych punktach usługowych dane gości, ale nie czyniono tego z turystami przyjeżdżającymi, nazwijmy to „z problematycznych” regionów. Dalsza część tej historii była już łatwa do przewidzenia. Wirus zaczął znowu radośnie zataczać kręgi, a tutejsze urzędy zaczęły tonąć w tonach karteluszek z kawiarni i innych miejsc. Na konferencji w końcu października, na której ogłoszono wprowadzenie lockdownu rząd oznajmił też, że przyczyną jest fakt, że 70% nowych infekcji nie była możliwa do zlokalizowania. Co ciekawe, po tylu miesiącach lockdownu nadal nikt nic nie wie, jak ostatnio usłyszałam podczas jakiejś politycznej dyskusji.
Zaczęła się zatem niekończąca się historia z lockdownem mimo, że Niemcy były bodajże pierwszym krajem, który stworzył szybkie testy na wykrycie obecności koronawirusa. Cóż, korzystali z nich inni. Np. Austriacy w szkołach, podczas, gdy my jak te mumie siedzieliśmy w chałupach. Dlaczego? W Niemczech miesiącami dyskutowano, czy w ogóle można takie testy wprowadzić w życie, bo mają 70% wykrywalności, czy ludzie nie są za głupi, żeby ich używać (jakby włożenie sobie patyka do nosa wymagało od przeciętnego obywatela skończenia studiów medycznych) i czy to w ogóle bezpieczne przyznać ludziom trochę odpowiedzialności za własne czyny. Cechą charakterystyczną tutejszej polityki w dobie pandemii jest bowiem traktowanie obywateli jak na wpół niedorozwinięte istoty, które dodatkowo nie wyszyły poza przedszkolny etap rozwoju. Choć biorąc pod uwagę tutejszy poziom edukacji, to może nawet to podejście jest częściowo zrozumiałe. Aczkolwiek prezentowanie przez polityków na konferencji, jak myje się ręce, coś czego nauczono mnie w pierwszych latach mojego życia, uważam za przesadzone. Język „Tosi, Tosi łapki” pojawiał się jednak co jakiś czas w działaniach rządu. „Chcemy uratować Boże Narodzenie” (A.Merkel / koniec października 2020). Wolna droga na Majorkę przed Wielkanocą, co wybrzmiało jak „tu macie swoją ulubioną zabawkę, ale macie być dalej grzeczni” (w tym samym czasie zabroniono wyjazdów rodzinnych na kampingi w Niemczech – bardzo logiczne. „Logika” to kolejna cecha niemieckiej strategii...)
Lekarzy rodzinnych też potraktowano jak jakiś imbecyli. Do początku kwietnia trwały bowiem debaty, czy można im powierzyć tak odpowiedzialne zadanie jak szczepienie swoich pacjentów przeciw COVID-19. Od razu zaznaczę, że ci oznajmili, iż mają możliwości do przechowywania szczepionek. Z braku ufności we własne kadry ściągnięto min. lekarzy z Holandii. Ja miałam przyjemność być szczepiona przez taką panią. Jej poziom przygotowania mogłam sprawdzić w krótkiej rozmowie. Coś mnie tknęło, aby panią doktor „przetestować” i zapytałam się, czy teraz po szczepionce, gdy mój organizm zacznie wytwarzać antyciała, testy będą wykazywać mnie jako pozytywną. Pani zaczęła się jąkać, chrząkać, w końcu odrzekła, że jej znajoma zaraziła się podczas szczepienia, to była pozytywna, a jak to z zaszczepionymi, ale nie zakażonymi jest to ona nie wie. Dobrze, że wcześniej przeczytałam sobie wyjaśnienia dr Grzesikowskiego, jak to szczepionka nie ma wpływu na wyniki testu...
Fakt, że dostałam się do zaszczepionej grupy szczęśliwców to nagroda za moje zaparcie aktywistki. W związku z tą działalnością mam kontakt z dziećmi i przez to przeskoczyłam do 2-giej grupy priorytetowej. Ogólnie tempo szczepień jest też zatrważające, choć w porównaniu do tego, co się tu jeszcze działo, a raczej nie działo w marcu, to mamy obecnie krainę miodem, na razie bez mleka, płynącą. Inaczej niż w Polsce w grupie „0” nie znaleźli się wszyscy medycy. Jeszcze w marcu wielu lekarzy pierwszego kontaktu, do których zgłaszają się głównie jacyś smarkający i kichający ludzie oraz dentyści, którzy jak wiadomo raczej nie pomogą pacjentowi w maseczce, nie byli zaszczepieni. Podobnie rzecz się ma z kadrą nauczycielską. W marcu zaszczepiono wychowawców ze żłobków i nauczycieli szkół podstawowych. Jest maj, a większość nauczycieli szkół gimnazjalnych, zawodowych, nie wspominając nawet o uniwersytetach nie dostała nawet zaproszenia na takowe szczepienie.
Federalizm i biurokracja / odpowiedzialni: historia, mentalność, brak innowacyjnego myślenia
Czy dało się tej mizernej historii uniknąć? Angela Merkel chciała ponoć na samym początku wprowadzić kompletnie twardy lockdown, aby radykalnie zahamować rozprzestrzenianie się nowego patogenu, gdy stwierdzono, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Czy dzięki niemu przeszlibyśmy w Niemczech ostatnią zimę lepiej? Nikt na to pytanie teraz już odpowiedzi nie udzieli. Za współwinnych obecnej sytuacji postrzega się szefów rządów wszystkich landów. To oni przez długi czas nie wyrażali zgody na „ostre hamowanie”. Uczepienie się pazurami bunkru lockdownu przez kanclerz z premierami rządów poszczególnych krajów związkowych, którzy chcieli w tym bunkrze pootwierać jakieś lufciki wpędziło nas w wielomiesięczny letarg. Niemcy same się sparaliżowały.
Duża część przeciętnych obywateli ma do Angeli Merkel wielki żal za to, że widząc, iż z zespołem, w którym każdy ciągnie wóz w swoją stronę nie sięgnęła po rozwiązania prawne pozwalające jej na przejęcie steru. Czekanie i przyglądanie się rozwojowi sytuacji, czyli taktyka, która w jej dotychczasowej karierze pomagała jej zawsze wygrać, tym razem zawiodła na całej linii. Ruch zrobiła stosunkowo późno, poprzedzając go chaosem wielkanocnym, który w Polsce został w wielu mediach błędnie przedstawiony jako wycofanie się z lockdownu. Podczas narady popełniono wóczas błąd prawny. Nie chcąc używać określenia "lockdown" wymyślono zamknięcie kraju na kilka dni przedłużając ustawowe dni wolne o Dzień Wypoczynku w Wielki Czwartek. Wg prawa dnia pracy nie można tak sobie uczynić dniem wolnym. Parlament każdego landu musiałby się na to zgodzić, na co już nie było czasu. Rządowi nie pozostawało nic innego, jak wycofać się z tego bubla. I dokładnie za ten błąd Angela Merkel przepraszała potem w parlamencie. Społeczeństwo doceniło jej umiejętność przyznania się do błędu i odniosło się do tego kroku z wielkim szacunkiem. Jednocześnie przeprosiny te pozostawiły w obywatelach wielkie poczucie niedosytu, jako że większość z nas ma poczucie, że powinniśmy być przeproszeni za zmarnowany czas.
Pod prąd
Niektórzy burmistrzowie mieli dość tej nieudolnej polityki i wprowadzili tzw. projekty modelowe. Słynnym przykładem stało się miasteczko Tübingen, zaraz za nim podążył Rostock. Szczęśliwe to miasta, których włodarze nie są typowymi Niemcami myślącymi „sicher ist sicher”, gdzie ludzie na pozycjach kierowniczych nie boją się podjąć ryzyka i działają. Niestety w wielu miejscach kraju wszystko stoi, bo poszczególne urzędy, instytucje przesuwają między sobą dokumenty związane z jakimiś decyzjami, byle tylko nie oni nie ponosili potem jakiś konsekwencji. Na tym tle burmistrzowie wspomnianych miast – modelowych projektów zdobyli mój wielki szacunek.
W miastach tych zrealizowano pomysł wirusologów spoza szkoły Drostena na jesienno – zimowe miesiące, których to rząd nie potraktował poważnie. Założenie to opierało się na trzech prostych zasadach:
1. 1. Chronić szczególnie grupy wysokiego ryzyka (Tübingen zorganizowała już w zeszłym roku specjalne przewozy dla seniorów, aby ci nie musieli korzystać z komunikacji miejskiej)
2. 2. Testować. Zbudować centra testowe i sprawdzać tych wszystkich, którzy chcą pójść do fryzjera, restauracji, czy teatru.
W miastach-modelowych projektach osoby przetestowane dostawały po otrzymaniu negatywnego wyniku testu dzienną kartę, z którą mogły wejść wszędzie. Dodatkowe zalety? Większa wykrywalność pacjentów bezobjaowowych. Ludzie mają konkretny powód, aby się przetestować. Mi teoretycznie od ok. 2 m-cy przysługuje jeden darmowy test tygodniowo, tylko po co, mam się testować, jeśli i tak nigdzie nie można pójść?
3. 3. W odwiedzanych miejscach nosić maseczki FFP2/3 mimo negatywnego wyniku testu. W miarę możliwości wyposażyć pomieszczenia w specjalne urządzenia oczyszczajace powietrze z wirusów.
Od stosunkowo krótkiego czasu na terenie całych Niemiec centra testowe są szeroko dostępne. Mimo braku oferty spędzenia czasu wolnego, ludzie je wykorzystują chociażby przed spotkaniem ze znajomymi. Więcej testów = większa wykrywalność = wyższe liczby nowych zakażeń = dalsze siedzenie w domu, bo nikomu nie przyszło do głowy sprawdzić proporcjonalność wykrywania nowych zakażeń w stosunku do ilości przeprowadzonych testów. I tak kręcimy się w zaklętym kole bez sensownej perspektywy. Tzn. na początku marca rząd przedstwił jakiś strasznie skomplikowany program wychodzenia z lockdownu, w którym nikt się porządnie nie orientuje. Jak liczba infekcji spadnie do jakiegoś poziomu, to można uprawiać sport z kilkoma osobami na zewnątrz. Jeśli ten poziom się utrzyma, albo spadnie znowu do jakiegoś poziomu, to można iść do muzeum, czy zoo z negatywnym testem itd. Z takim plnem nie da się niczego zaplanować, ale jak to podsumował Nacudowniejszy Pod Słońcem Mąż: „zasada Eichmanna w Niemczech ciągle żywa – najważniejsze, żeby papiery się zgadzały”. A tych produkuje się ostatnimi czasy tonami. Przeciętnie w liceum sekretariat musi odpowiednio posegregować ok. 130 – 180 list uczniów i nauczycieli, którzy je podpisali oświadczając, że ich test przed przyjściem do szkoły dał wynik negatywny. I tym sposobem wracamy znowu do punktu biurokracja. To ona zajmuje w wielu działaniach najwięcej czasu, a nie rzeczywista walka z pandemią.
Wynik i cena niemieckiej polityki pandemicznej.
Z pewnością wolimy być w Niemczech niż obecnie w Indiach. Założony cel rządu udało się osiągnąć mimo zamykanych szpitali nie doszło do ogólnokrajowego przeciążenia służby. Co najwyżej były groźne sytuacje w zakresie regionalnym. Inaczej niż w Polsce nie doszło do wstrzymania wszelkich innych zabiegów, by całe siły rzucić do walki z Covid-19. Także wizyty u lekarzy odbywały się normalnie, a nie przez słuchawkę telefonu (z wyjątkiem osób podejrzanych o zakażenie SARS-Cov-2, które najpierw kierowano na testy). Nadprogramowa śmiertelność nie wypadła wprawdzie tak dobrze jak w Norwegii, ale jest o wiele niższa niż w Polsce. W tej sferze można jak na obecny moment odtrąbić wielki sukces niemieckiego rządu.
Jaka jest zatem cena? Częściowo podobna jak w Polsce. W wyniku stworzonej swoistej paniki przez media z obawy przed zakażeniem nowym patogenem wiele osób nie zgłosiło się we właściwym czasie ze swoimi dolegliwościami. Mimo w miarę dobrze funkcjonującego systemu opieki społecznej część osób nie otrzymała w ogóle lub na czas opieki. Do tego dochodzą złamane życiorysy, utrata dorobku pracy wielu lat. Mnie najbardziej poruszały i poruszają historie ludzi w końcowych stadiach jakiejś ciężkiej choroby, którzy z wielkim żalem wobec rządzących mówili o zabraniu im życia jeszcze przed śmiercią. Część z nich miała siłę kilka miesięcy temu coś przeżyć, pójść na koncert, czy do teatru. Dziś już albo tej siły nie mają, albo nie żyją. Wybucha we mnie wściekłość, gdy w ramach socjalnej działalności naszego stowarzyszenia zgłaszają się do nas ludzie, żeby się po prostu wypłakać, bo wypracowane po ciężkiej chorobie jak udar, czy po wypadku efekty, cofają się w wyniku braku możliwości uprawiania jakiejś aktywności sportowej jak np. pływanie. Wśród 30% moich znajomych rozwinęły się nowe choroby jak cukrzyca. Wg ich lekarzy są one konsekwencją braku aktywności fizycznej. Niestety w przeciwieństwie do zeszłego roku wiosna nie spełniła optymistycznych oczekiwań na możliwość spędzania większej części czasu poza domem. Także w Niemczech odnotowano wzrost przemocy domowej. Mówi się o stanach głębokiego przygnębienia wśród młodych, o których faktycznie na długi czas zapomniano. Pierwotna retoryka stawiała w centrum osoby starsze, zakładając, że młodzi to i tak ze smartfonami w ręce żyją, więc sobie poradzą. Może będzie to i niezłą lekcją dla młodego pokolenia, by docenić bardziej real. Niemniej takie beztroskie podejście do młodych ludzi, którzy dopiero stoją na progu swojej dorosłości, czyli są w wieku, kiedy zbiera się doświadczenia nie zawsze możliwe do późniejszego powtórzenia, nie było właściwe. Dodatkowo przyczyniło się do bardzo mocnej polaryzacji społeczeństwa w kontekście generacyjnym.
W kontekście gospodarczym już zaczynają się przebąkiwania, aby wydłużyć wiek emerytalny min. o 2 lata, aby odpracować zaciągnięty dług. Zaś w kontekście politycznym obecny rząd otrzyma rachunek za swoją politykę we wrześniowych wyborach. Już teraz CDU/CSU ma jedne z najgorszych wyników od lat. Koalicjant SPD też zbytnio wysokich słupków nie osiąga. Spodziewamy się, że frustracja we wschodnich rejonach kraju odbije się na wyższych notowaniach AfD. Ratunkiem przed tym może być sama AfD, która strzeliła sobie gola wpisując do programu wyborczego wyjście z Unii.
Obecnie panującą sytuację w polityce niemieckiej wręcz genialnie rozegrali Zielonii, w której to partii większość Niemców widzi szansę na powiew świeżości w niemieckiej polityce. Paradoksalnie licząc na tą świeżość oceniają kandydatkę Zielonych na kanclerza z dość konserwatywnego punktu widzenia. Cała dyskusja kręci się bowiem wokół pytań, czy matka dwójki dzieci podoła roli kanclerza oraz stwierdzeń, że kobieta, która jest matką i działa w polityce, to na pewno ma power na ten urząd... (Tak na marginesie podobnych uwag w kontekście jego czwórki dzieci nikt nie zgłaszał wobec ewentualnego kandydata na kanclerza Södera. Także w przypadku innych kandydatów, nikogo raczej nie interesuje ile mają potomków). Annalena Baerbock ma faktycznie spore szanse na wygraną, obawy budzi jej jednak nie aż tak bogate doświadczenie polityczne. Dodatkowo uważny słuchacz wyłapie w języku Zielonych, że kieruje nimi pewna ideologia, a te, jak to bywa, potrafią być niebezpieczne.
Na razie jednak wszyscy są zbyt zmęczeni, by zajmować się takimi nuiansami, jak zapowiedzi jakieś ideologii. Jako społeczeństwo przeszliśmy od marca 2020 różne fazy od solidarnego „damy radę”, przez odkrycie nowych pozytywów z wolniejszego tempa życia, docenienie drobnych rzeczy, irytację na brak dalekowzroczności i innowacyjności działań niemieckiego rządu, bunt, ogromną wściekłość, aż po zawieszenie w koszmarnym zmęczeniu. Znajdujemy się jaby w letargu i sami nie wiemy, czy jeszcze coś nam się chce. Mam poczucie, że będziemy potrzebowali urlopu po pandemii i to nie takiego na 2 tygodnie, ale kilkumiesięcznego, żeby odzyskać siły witalne, które sterujący naszym statkiem w nas przydeptali. Byłam kilka razy w Polsce w ostatnim czasie i słyszałam wypowiedzi ludzi, jak bardzo są zmęczeni. Na usta tylko mi się ciśnie odpowiedź: „Nie wiecie, co to zmęczenie.” My, przyjeżdżający z Niemiec w Polsce wypoczywamy. Czuć zresztą w powietrzu, że mimo wysokich liczb zakażeń mentalnie Polacy czują się lepiej niż my w naszym niemieckim bunkrze. Zaznaczyć tu trzeba, że to akurat niekoniecznie zasługa genialnej działalności polskiego rządu. Sporo jego działań wymierzonych w dalszy demontaż struktur demokratycznych w naszym państwie nastroju wielu nie poprawiała. Przymuszony przez ograniczenia monetarne polski rząd był jednak zmuszony do balansowania w dziedzinie gospodarki. Poszczególne sfery życia otwarte nawet w czasie narodowej kwarantanny po okresie Bożego Narodzenia otwierają się w Niemczech bardzo ostrożnie dopiero od niedawna. Okresów poluzowań, kiedy to choć na chwilę można było pójść na basen, czy do teatru, w ogóle nie mieliśmy. W niemieckich mediach donoszą o niezłym wyniku gospodarczym Polski z okresu pandemii. Niemcy nie mogą się czymś takim pochwalić. Nie dziwią zatem złość, rozczarowanie i to koszmarnie wielkie zmęczenie. Te negatywne uczucia nie byłyby tak silne, gdyby nie chodziło o Niemcy: kraj zaliczający się do najbogatszych krajów w świecie. Mieliśmy możliwości techniczne i finansowe, aby w XXI w. przejść inaczej przez pandemię, wybrano metodę ze średniowiecza.