18 października 2015

Jak punkt widzenia zależy od punktu siedzenia


Wielkimi krokami zbliżają się wybory w Polsce. Oczywiście zamierzam wziąć w nich udział i w duszy śmieję się sama do siebie (a jednocześnie też i z siebie), gdy przypominam sobie, jak jeszcze parę lat temu z moim ówczesnym partnerem kłóciłam się, że Polacy mieszkający za granicą nie powinni mieć prawa do głosowania. "W końcu to my musimy siedzieć w kraju z wybranym rządem, a nie oni użerają się każdego dnia z wybranymi politykami" argumentowałam. Minęło kilka lat, zmieniła się moja sytuacja życiowa, sama stałam się Polką na obczyźnie i nagle postrzegam tą kwestię zupełnie inaczej. Zrozumiałam kontraargumenty z dyskusji sprzed lat, bo są one obecnie moimi argumentami, dlaczego Polacy za granicą powinni mieć prawo udziału w wyborach: 

Po pierwsze
Wyjazd z Polski nie musi oznaczać opuszczenia ojczyzny na zawsze. I choć w przeszłości parowałam tego typu wypowiedź odpowiedzią, że „proszę bardzo, po powrocie, jak już będą siedzieć tu na stałe, mogą sobie znowu mieć prawo do głosowania”, to teraz sama rozumiem, że nawet będąc daleko chcemy mieć wpływ na kierunek rozwoju kraju, z którego pochodzimy. Od tego zależy, do jakiego kraju kiedyś (może) wrócimy, a jeśli nawet do niego nie wrócimy, to nie znaczy, że losy ojczyzny nie leżą nam na sercu. Oj, leżą - już chociażby z faktu, że żyją tam nadal nasze rodziny i przyjaciele.


Po drugie
Czasem mimo emigracji poza rodziną i przyjaciółmi jest więcej nici łączących nas z krajem ojczystym, jak chociażby pozostawiony majątek w postaci nieruchomości tudzież innych aktywów, albo nawet nadal wykonywana dla firm w Polsce względnie czekająca tam na nas praca. Innym razem mogą to być niezamknięte zobowiązania finansowe lub też inne sprawy urzędowe, sądowe itp.


Po trzecie
My, Polacy na obczyźnie niejednokrotnie mocniej interesujemy się sceną polityczną w Polsce aniżeli sami rodacy w kraju. Mogłam to zaobserwować chociażby przed wyborami prezydenckimi. Podczas, gdy ze znajomymi Polakami w Niemczech prowadziliśmy długie dyskusje na temat poszczególnych kandydatów i co ich wybór oznaczałby dla życia naszego kraju, spora grupa znajomych pozostałych w Polsce na pytanie, kogo oni popierają odpowiadała swobodnym tonem, że właściwie ich to nie interesuje, bo i tak nic się nie zmieni. Może się nie zmieni, a może jednak...? W końcu nie po to walczyliśmy o demokrację, aby teraz tak z niej nonszalancko rezygnować. Znacie scenę z „Blaszanego bębenka”, gdy mały Oskar wytrąca całą orkiestrę z rytmu? To jest właśnie to – jednostka może mieć wpływ na to, co się dzieje dookoła niej.


Po czwarte
To chyba nie przestępstwo, że zależy nam, aby nasz kraj miał w miarę dobre stosunki z państwem, do którego wyemigrowaliśmy (oczywiście nie za wszelką cenę).


25 października zamierzam zatem skorzystać z prawa, które sama sobie chciałam jeszcze kilka lat temu odebrać (oj, głupiutką Kasią byłam). Przygotowałam się: możliwie uważnie starałam się przestudiować programy poszczególnych partii i mam nadzieję, że mój wybór jest najlepszy dla naszego państwa, nawet gdy jest to wybór  pomiędzy dżumą, a cholerą...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz