10 lipca 2017

Moja walka o polskie granice





- Na wakacje jedziemy do Prus Wschodnich. - pochwalił mi się jakiś czas temu kolega z pracy Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża.
- Byłych. - wysyczałam w odpowiedzi. Dostaję alergii i trzęsawicy, gdy mi ktoś w kontekście dzisiejszego podziału terytorialnego wyskakuje z Prusami Wschodnimi. Jeśli mowa o historii, to proszę bardzo, użycie tej nazwy jest jak najbardziej wskazane, ale nie gdy tematem jest pobyt w dzisiejszej Polsce.
- Słucham? - spytał zaskoczony.
- Byłych Prus Wschodnich.- uściśliłam i widząc jego błędne spojrzenie dodałam na wszelki wypadek – Dla nas w Polsce to po prostu Warmia i Mazury, dalej masz Obwód Kaliningradzki w Rosji plus Obwód Kłajpedy należący do Litwy.
Znajomy zreflektował się i skorygował swoją wypowiedź:
- Planujemy podróż do…, do…, jak to się w Polsce nazywało?
- WARMIA i MAZURY!!!

Wbrew nieprzychylnemu dla owego znajomego wstępu bardzo go lubię. Mathias to naprawdę bardzo miły chłopak, który w wielu tematach wykazuje się niezwykle dużą inteligencją, konstruktywnym sposobem myślenia i co najważniejsze umiejętnością spojrzenia na problem z różnych perspektyw. Tym bardziej przeraziła mnie jego nonszalancka ignorancja, która tym bardziej staje się szokująca, jeśli pod uwagę weźmie się fakt, że Mathias posiada naukowy tytuł doktora nauk historycznych. Skąd zatem takie faux pas?

W 2008 roku miałam wątpliwej jakości przyjemność opiekować się w Polsce grupą Niemców, którzy teoretycznie przyjechali zwiedzać nasz piękny kraj, w praktyce jednak ich zamiarem było urządzenie sobie wycieczki do przeszłości. Grupa przyjechała autokarem z Niemiec. Ich kierowca posiadał jedynie atlas Polski z… 1939 roku(!!!) z zaznaczonym w nim korytarzem(!). Reszta towarzystwa też była niezgorsza. Posiadane przez nie atlasy datowały się na okres sprzed wojny, względnie na lata 50-te, kiedy BRD nie uznając granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej produkowała mapy, na których Warmia i Mazury, tereny dawnych Prus Zachodnich oraz przynależne do Polski od zakończenia II wojny światowej tereny Śląska oprawione były w linię graniczną z podpisem: „Tereny niemieckie pod protektoratem Polski”(!).
Kiedy zobaczyłam materiały poglądowe tej grupy, myślałam, że mam do czynienia z uciekinierami z zakładu psychiatrycznego. Ich bezceremonialne stosowanie tylko i wyłącznie dawnych niemieckich nazw miejscowości na dzisiaj do Polski należących terenach spowodowało, że włączyłam u siebie tryb „uparty do bólu jak osioł i jego wszyscy krewni”. 

Ustęp z oficjalnej broszury RFN, lipiec 1954. Zdjęcie zapożyczone z https://bumibahagia.com/2017/04/26/deportation-auf-europaeisch/

Bardzo często miałam do czynienia z ludźmi, którzy przyjeżdżali do nas w poszukiwaniu swoich korzeni rodzinnych. Sentymenty zwłaszcza osób, które spędziły swoje dzieciństwo tudzież młodzież w dawnych Prusach Wschodnich mogę nawet zrozumieć. Chyba każdy z nas ma swoje magiczne miejsca z dzieciństwa, taki swój prywatny i jedyny na całym świecie mikrokosmos. Odwiedzający miejsca ze swojej dalekiej przeszłości mieli jednak zazwyczaj na tyle taktu, by nie stawiać w wątpliwość dzisiejszych granic Polski. Niejednokrotnie chcieli zobaczyć, jak zagospodarowaliśmy te tereny i tyle. W takich przypadkach przytaczałam na początku swojej wypowiedzi dawną niemiecką nazwę danych miejsc, po czym zaznaczałam, że dziś nazywają się tak, a tak i dalej stosowałam już polskie nazewnictwo. Przy opisanej powyżej grupie zaopatrzonej tylko w mapy godne archeologa nie zadałam sobie trudu, aby spróbować cokolwiek z siebie wykrzesać. Uparcie operowałam tylko nazwami polskimi. Nikt przez to nie wiedział, gdzie jesteśmy i dokąd jedziemy. Kierowca też nie. Każdy się wkurzał i na mnie jazgotał, kierowca ciągle żądał ode mnie stosowania dawnych niemieckich nazw, czym tylko zyskiwał mój coraz większy upór, złośliwość i arogancję. Cały czas trwała między nami przepychanka. Apogeum konfliktu przypadło na Elbląg, kiedy to w odpowiedzi na mój przegląd przez historię miasta, w tym na polskie wątki, jedna Niemka z oburzeniem wrzasnęła na całe gardło, jakoby kłamię, bo „Elbląg ZAWSZE był i nadal JEST(!) niemieckim miastem!”, a potem ul. 1-go Maja zaczęła określać mianem ul. Hitlera, Pl. Słowiański zaś Pl. Goeringa… Wtedy miarka się przelała. Wygłosiłam mowę, w której oznajmiłam, że teraz tu jest Polska i albo będą to respektować, albo won. Ja wycieczek po nazistowskich Niemczech urządzać nie będę i żądam szacunku zarówno do mojej osoby, jak i mojego kraju. Nigdy nie byłam tak nieprzyjemna w obyciu z klientami, jak tamtym razem, ale poskutkowało, bo  od tamtej pory nikt się już nie awanturował, że stosuję tylko polskie nazwy i że w sporą część moich wypowiedzi zajmuje historia Polski. Tylko raz jeszcze dwie kobiety, które jak się okazało w czasie wojny sprawowały nadzór w obozach koncentracyjnych zaczęły mi próbować opowiadać, jak to więźniowie w nich byli dobrze traktowani. Ich wywód skwitowałam tylko zdaniem, że moja rodzina ma zupełnie inne wspomnienia, co spotkało się z ich błędnym spojrzeniem.

Katalog biura podróży Müller Reisen na lato 2017 oferująycy wycieczkę do Prus Wschodnich i Königsbergu (dzisiejszy Kaliningrad)


Spotkanie z tymi ludźmi było dla mnie szokiem, ale jednocześnie doświadczeniem, które wprowadziło mnie w nieznany mi rozdział historii Niemiec, a mianowicie jak odmiennie w NRD i RFN rozprawiono się ze swoją nazistowską przeszłością. A dokładniej, jak Niemcy Zachodnie się z niej porządnie nigdy nie rozliczyły. Na studiach kwestia ta jakoś nie była nigdy dogłębnie poruszana, a ja na podstawie przemówień współczesnych polityków miałam raczej wrażenie, że nasi sąsiedzi wyżłobili sobie wręcz już dziurę w piersi waląc „mea culpa”. Niestety Niemcy to obok różnych fajowych, godnych pozazdroszczenia rozwiązań także w wielu miejscach kraj uporządkowanych ogródków i pięknych fasad. Gorzej, jak się za nie zajrzy. Wtedy niejednokrotnie zaczyna śmierdzieć stęchlizną.  Pierwszą jej woń poczułam właśnie w 2008 roku dzięki opisanej grupie.

Co przeraża moich obecnych znajomych nauczycieli w Niemczech to fakt, że uczniowie tamtejszych liceów niejednokrotnie nawet w 10-ątej klasie nie mają pojęcia o II wojnie światowej. Temat ten jest ponoć stosunkowo późno poruszany w programie szkolnym i przerabiany po łebkach. Tak przynajmniej rzecz się ma w Saksonii Dolnej, Bremie, Hamburgu i Nadrenii Westfalii. A już szczytem marzeń jest wymagać od Niemców, aby wiedzieli, jak w ogóle doszło do powstania w przeszłości Prus Wschodnich. Jacy Krzyżacy zaproszeni przez Konrada Mazowieckiego do walki z pogańskimi plemionami? Jaka sekularyzacja ich państwa? Jak świat światem Prusy  Wschodnie były niemieckie i tyle – ciężko uwierzyć, ale taką wiedzę posiada 97% poznanych przeze mnie Niemców, z którymi toczyłam rozmowy na tematy historyczne. Na moją wzmiankę o falsyfikacie kruszwickim wybałuszali tylko oczy, niejednokrotnie się irytując, że my Polacy piszemy własną historię. (Chyba, że sama jestem bardzo późnym, bo już rozkwitłym w wolnej Polsce, owocem antyniemieckich strachów Gomułki i to, czego uczono mnie w szkole to po prostu pic na wodę fotomontaż.) Tylko kilku z moich rozmówców pofatygowało się pogrzebać w książkach i sprawdzić, że przekazane im rewelacje nie wyssałam sobie z palca. „Kasia, mam 70 lat, a dopiero teraz się o tym dowiedziałem.” – podsumował jeden ze znajomych, z którymi współpracowałam przy projektach artystycznych. Luki w wiedzy historycznej tłumaczą, dlaczego w pojęciu zachodnich sąsiadów w naszych granicach znajdują się ich historyczne tereny, których wizja obrosła dla nich na przestrzeni ostatnich 70-u lat do rangi raju utraconego. Raj ów byłby wprawdzie dziś kulą u nogi, ale powzdychać tęsknie można. Jeśli na wzdychaniu się kończy i nie wnosi żadnych roszczeń terytorialnych, to w porządku. Gorzej, jak trafią się ludzie, z jakimi mi się przyszło szargać w 2008.

Grupy roszczące sobie prawo terytorialne do byłych terenów niemieckich są w dzisiejszych Niemczech marginalne. Większość Niemców nie kwestionuje polsko-niemieckiego traktatu nt. przebiegu granic między naszymi krajami. Niemniej obecne jest w Niemczech Zachodnich dość irytujące zjawisko stosowania w kontekście dzisiejszych terenów Polski, Rosji i Litwy niejednokrotnie tylko starego, niemieckiego nazewnictwa. W katalogach biur podróży znajdują się oferty wyjazdu do „Prus Wschodnich”, plakaty zapraszają na prelekcję z niedawnej podróży do „Prus Wschodnich” i nawet w telewizji państwowej trafiłam na program o tytule „Prusy Wschodnie”, w którym  opowiadano o dzisiejszej Warmii i Mazurach. Świadczy to nawet nie tyle o dążeniu do odzyskania tych terenów, co najzwyczajniej o ignoracji. W 2010 roku „Spiegel” doniósł, że podczas rozmów z Sowietami o ponownym zjednoczeniu Niemiec, Moskwa miała proponować dodatkowo swoją część Prus Wschodnich. Władze niemieckie ofertę odrzuciły, co spora część społeczeństwa dziś pochwala. A jednak wydaje się, że jakaś nieutulona tęsknota po utracie tych terenów pozostała... i jest przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Mathias jest wnukiem wysiedlonych z byłych Prus Wschodnich Niemców. Podobnie Hans, Ulrike i Rolf. Nikt z nich nie wiedział do spotkania ze mną, że Lötzen to dziś Giżycko, a Johannisburg to Pisz. Inaczej niż znani mi enerdowscy potomkowie wysiedlonych z Prus i Śląska rodzin. Ci nawet często w przeciwieństwie do ich zachodnich pobratymców nawet nie przejawiają wielkiej potrzeby przejechania kupy kilometrów, aby popatrzeć sobie na dawną chałupę dalekiego krewnego. Ostatnio wręcz poznałam ludzi z Erzgebirge, potomków dawnych mieszkańców Oppeln (Opola), którzy denerwowali się, że my Polacy zbyt łatwo w rozmowie z Niemcami przechodzimy na dawne niemieckie nazewnictwo terenów włączonych po wojnie w nasze granice. „To już Polska. Niech Niemcy się tego wreszcie nauczą.” strofował mnie hotelowy sąsiad. „Proszę mi wierzyć, trafił Pan na osobę, która im to dosadnie przypomina😊” odrzekłam. „I słusznie, słusznie. Słuchać niektórych nie można. To już nie Wölfelsgrund tylko [Mięcygórce]. I nie Breslau, a Wroclaw.”. Opowiedziałam mu wówczas o grupie z 2008 roku i moim zachowaniu. „Przednie! Zuch dziewczyna.” ucieszył się pan wraz ze swoją żoną, ale to byli jak już wspomniałam Ossis. Sowieci dostatecznie zadbali na terenach byłego NRD o wyplenienie wszelkich sentymentów do ziem utraconych. Na terenach byłych Niemiec Zachodnich sprawa nie przedstawia się już tak prosto.


"Prusy Wschodnie. Podróż od Gdańska przez Mazury i Königsberg aż na Mierzeję Kurońską. Reportaż Rolanda Marske". Plakat reklamujący spotkanie z fotografem i dziennikarzem Rolandem Marske, który, jak można było wyczytać w prasie (min. Hannoversche Allgemeine) "odwiedził po ponad pół wieku od zakończenia II wojny światowej wcześniejszą wschodnią prowincję Niemiec". Pokazwane podczas reklamowanego show zdjęcia miał wykonać podczas tejże wizyty.


Jeśli czytaliście mój poprzedni post, to przypominacie sobie moją wizytę z rozwalonym stawem skokowym w szpitalu pod granicą holenderską. Pomijając już lekarza, który z powodów religijnych nie chciał ze mną rozmawiać, to po ujrzeniu w poczekalni badań RTG na ścianie wielkiej mapy Polski i Niemiec, myślałam, że wyjdę stamtąd bardziej chora niż się zgłosiłam. Mapa była wielką wersją jednej z tych, jaką mieli ze sobą turyści z pamiętnej grupy w 2008 roku. Tereny Warmii i Mazur oraz Śląska były od Polski odgraniczone i opisane jako „tereny Niemiec pod protektoratem Polski“. O północy ciężko było znaleźć kompetentną osobę do poruszenia tej kwestii. Już całą pewnością nie nadawał się do tego niegadający z kobietami lekarz Arab. Napisałam więc list do dyrektora szpitala, w którym wyraziłam swoje oburzenie, aby w XXI w., w zjednoczonej Europie w placówce publicznej kraju, który wywołał II wojnę światową wisiała mapa podsycająca resentymanty terytorialne. Do listu dołączyłam aktualną mapę Polski i Niemiec wraz z żądaniem zaktualizowania mapy wiszącej w tamtejszym szpitalu. Dostałam odpowiedź, że dyrektor zajmie się tą sprawą. Jak się zajął sprawdzę wkrótce, podczas odwiedzin u naszych znajomych w tejże miejscowości i biada im, jeśli mapa z „tereny Niemiec pod protektoratem Polski” jeszcze tam wisi!

Powszechne stosowanie nazwy Prusy Wschodnie w kontekście dzisiejszych terenów Polski, Rosji i Litwy wywołuje we mnie napady gorączki jak u chorej na malarię, podobnie jak rozmowy o „polskich obozach koncentracyjnych”. Czas, żeby polskie instytucje zajęły się i tą kwestią, bo ja sama kijem rzeki niestety nie zawrócę.

2 komentarze:

  1. Podziwiam pani cierpliwość! Ja bym tyle nie dała rady z taką wycieczką!

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, szlag mnie trafiał, ale jednocześnie nie chciałam tak łatwo odpuścić, tylko dać dosadnie tym ludziom do zrozumienia, że znajdują się na terytorium Polski, a nie jakiegoś przez nich wydumanego kraju. Nie zmienia to jednak faktu, że psychicznie byłam po tej grupie niezwykle wyczerpana.

    OdpowiedzUsuń