Często
słyszę od innych obcokrajowców: „Ty to masz dobrze! Germanistka, znasz język,
znasz kulturę. Nie grożą Ci tu żadne głupie wpadki.” Ano niestety tak kolorowo nie
jest. Sama myślałam, że jestem całkiem nieźle przygotowana do życia w Niemczech,
a jednak kilka razy się przejechałam i to nieźle. Otwieram zatem cykl o moich
wpadkach na obczyźnie. Będą to historie i śmieszne, i smutne. Dziś opowieść z
tej drugiej kategorii. Jednoczećnie z góry upraszam o wybaczenie długości
tekstu, ale tej historii nie da się niestety opisać w trzech zdaniach.
Nauka nr 1 – Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu
-
Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. - taką reprymendą uraczyła mnie
koordynatorka zagranicznych programów stypendialnych, gdy wróciłam z
niemieckiego uniwersytetu z ilością punktów za odbyte zajęcia znacznie
przewyższającą przeciętny dorobek pozostałych studentów. Koordynatorka
wypowiadając tą jakże cenną naukę skreśliła mi 30 punktów.
-
Przecież nikt mi ich nie dał za ładne oczy!- protestowałam.
- Ale
nikt też nie wraca z studiów za granicą z tak długą listą wybranych
przedmiotów.
-
Zawsze ktoś musi być pierwszy. - odburknęłam wkurzona. - Chciałam wykorzystać ten czas jak
najlepiej.
- Ale
aż tyle zajęć Pani wybrała?!
- Tak!
A czy to zabronione?!
- No
ja Pani aż takiej ilości punktów nie uznam. Do widzenia.
-
Zamiast się cieszyć, że student chce się czegoś nauczyć, rozwijać, to go
jeszcze za to karzecie. - powiedziałam
wściekła na odchodne.
Trzeba
było słuchać mądrzejszych od siebie - w tym przypadku pani koordynator. Mam tą
obrzydliwą cechę, że się różnymi rzeczami interesuję, a co gorsza angażuję.
Moje życie byłoby łatwiejsze, gdybym cały swój wolny czas przesiadywała przed
telewizorem, oddawała się ukochanemu czytaniu, łaziła na basen zamiast raz, to
co najmniej trzy razy w tygodniu albo spędzała dni na malowaniu co rusz to
nowych wzorków na paznokciach. Ale nie! Zajmowanie się sobą mi nie starcza i
tak w miejsce tyłka musiałam wstawić sobie twardą metalową blachę.
Nauka nr 2 – Skoro mówią ci, że parzy, TO PARZY!
Fragment strony jednego z podręczników o działalności charytatywnej Niemców |
Niemcy
angażują się niezwykle liczebnie w najprzeróżniejszych stowarzyszeniach oraz
organizacjach i są z tego bardzo dumni. Nawet w podręcznikach do języka
niemieckiego temat ten podejmują specjalne czytanki, w ramach przybliżania
obcokrajowcom mentalności tutejszej ludności. Ogólnie bardzo podoba mi się ta
ich cecha. Podczas, gdy u nas cały czas bije się na alarm, że jesteśmy
społeczeństwem zbyt mało obywatelskim, to Niemcy zdają się nie żałować czasu,
sił i energii, by dorzucić swoją cegiełkę na rzecz ogółu. Niestety kolorowo
przestaje być, gdy człowiek już się znajdzie w szeregach niektórych z tych
stowarzyszeń. Przykre doświadczenia zebrali nasi niemieccy przyjaciele, a i my
z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem mieliśmy pecha nadziać się na ludzi w naszym odczuciu
wyjątkowo nieprzyjemnego sortu, mianowicie na kierujących stowarzyszeniem
Deutsch-Polnischer Kulturkreis Celle [Niemiecko-Polskie Stowarzyszenie
Kulturalne Celle].
Gdy dowiedziałam się o istnieniu tego stowarzyszenia, tradycyjnie dla mnie
pobiegłam tam w radosnych podskokach uznając, że chętnie zaoferuję swoją pomoc,
wiedzę i doświadczenie w budowaniu przyjacielskich relacji sąsiedzkich między
naszymi krajami. W końcu od lat działam w tej sferze na kilku płaszczyznach!
Stowarzyszenie
założyła mieszkająca od okoła 30 lat w Niemczech Ewelina Biermann-Firek (jako,
że członkowie zarządu są za sprawą swojej działalności osobami publicznymi,
podaję pełne nazwiska). Od lat też niezmiennie stoi na jego czele. W zarządzie
zaś zasiada jej mąż, były nadburmistrz Celle Martin Biermann, odznaczony Orderem
Zasługi Rzeczypospolitej przez Prezydenta RP. Mniemać zatem można było, że
przystępując do stowarzyszenia będę miała okazję działać na rzecz fantastycznej
sprawy w dość doborowym towarzystwie.Wprawdzie rodacy na forum „Polacy w
Niemczech” bardzo mi odradzali jakiekolwiek relacje z tymi ludźmi, ale ja, w
całej swojej niepoprawności, mam tą drugą okropną cechę, że nie zdaję się tak
łatwo na opinie innych, tylko muszę sama sprawdzić, powąchać, polizać. Zwłaszcza,
że niektóre z ostrzeżeń brzmiały wprawdzie odstraszająco, niemniej poza informacjami typu "to nie są mili ludzie" nie szły za nimi żadne
konkretne fakty.
Mam zatem za swoje. Gdy byłam brzdącem babcia ostrzegała, że tzw. „słonko”
grzejące w łazience parzy. Nie wystarczyło. Musiałam sprawdzić to na własnej
skórze… Mniej więcej taką powtórkę z rozrywki przeżyłam w DPK Celle. Co gorsza
za moją sprawą poparzony został i Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż, który chciał
dorzucić swoją cegiełkę na rzecz lepszego zrozumienia między naszymi narodami.
Co ludzie powiedzą?
Pamiętacie
brytyjski serial „Co ludzie powiedzą?”? Mniej więcej podobnie opisałabym DPK Celle wraz z stojącą na czele, niczym Hyacinth
Bucket, przewodniczącą.
Teoretycznie
stowarzyszenie ma dobry PR, dlatego też tak
sceptycznie odniosłam się do bardzo negatywnych wypowiedzi innych Polaków o
nim. „Ach, my Polacy zawsze znajdujemy dziurę w całym.” – pomyślałam sobie. W
sieci znaleźć można tylko pochlebne artykuły o działalności tejże instytucji. Gdy się jednak zwróci uwagę na autora, to okazuje się, że wiele z nich zostało napisanych przez osoby z jej kierownictwa względnie, że tekst został nadesłany.
Możliwości zostawienia komentarza prawie nie ma, a jeśli się już pojawią jakieś
krytyczne opinie o stowarzyszeniu, to znikają one w tajemniczy sposób. Na
początku naszej przygody tej wiedzy jednak nie posiadaliśmy. Była za to pani przewodnicząca, która wygłaszała długachne przemowy, jak rzekomo aktywną i co
ważniejsze poświęconą sprawie organizacją jest DPK Celle.
A co za piękną fasadą?
Pierwszym
sygnałem, że tak demokartycznie i sielsko wśród nowych znajomych nie jest były zastanawiające
wypowiedzi męża pierwszej przewodniczącej wygłoszone w rozmowie podczas jednego ze spotkań
stowarzyszenia. Składała się na to min. opinia, że osoby bezdzietne powinny być
pozbawione emerytury. Piękną stroną demokracji jest to, że daje każdemu prawo
do własnych poglądów, niemniej odczuwam pewien dysonans i nieszczerość
intencji, gdy osoba publiczna podczas oficjalnych przemówień staje na straży
demokracji i negatywnie odnosi się do przestępstw III Rzeszy, a podczas
dyskusji z członkami stowarzyszenia rzekomo integracyjnego pozwala sobie na
tego typu komentarze. Jakie spektrum tematów nt. równości w społeczeństwie; lekceważonym
wkładzie osób bezdzietnych na rzecz kształcenia przyszłych pokoleń; prawa
obywateli do własnego modelu życia; wykluczeniu osób bezpłodnych; miejscu w
życiu społecznym grup homoseksualnych itd., itd. taka wypowiedź otwiera, mówca
- choć adwokat - chyba nie zdawał sobie sprawy, jako że na wymienione kontraargumenty
nie umiał znaleźć odpowiedzi.
Okazuje
się jednak, że odznaczony Orderem Zasługi
Rzeczypospolitej miał już w przeszłości problemy z wyartykułowaniem się w
sposób, jaki oczekiwałoby się od polityka stojącego na straży najwyższych
wartości państwa demokratycznego. Pod koniec lat 90-tych w Celle
zarysowało się dość silnie wrogie nastawienie wobec obcokrajowców. Przyczyniły
się do tego informacje o kupowanych w mieście przez Kurdów nieruchomościach.
Martin Biermann pozwolił sobie wówczas na zdaniem prasy komentarze wątpliwej
jakości wobec Jezydów i Kurdów. Różne gazety zarzuciły mu żonglowanie liczbami,
na które się powoływal; podawanie niesprawdzonych wiadomości; podgrzewanie
atmosfery wrogości wobec wymienionych powyżej grup. Do historii zapisała się
min. jego wypowiedź o dwóch cieniach przed domem dla uchodźców, przed którymi
postanowił uciec (cytowana min.: przez „Focus” nr 13 w 1998, przypomniana min.
przez „Welt N24” w 2012.). Ówczesny przewodniczący „Celler Kulturvereins“ Emina
Berse zarzucał nadburmistrzowi Celle, że takimi wypowiedziami dyskriminuje
wszystkich Kurdów i dorzuca iskry do wrogości wobec obcokrajowców. O tym
wszystkim jednak przystępując do stowarzyszenia także nie wiedzieliśmy.
Podobnie nieznany był nam fakt, że były nadburmistrz Celle nie zawsze pałał tak
wielką miłością do Polski. W przeszłości był wielkim fanem Rosji. Fascynacja ta
miała zmienić swój kierunek, gdy i wiatr w jego życiu zawiał trochę inaczej.
Nie jest to jednak miejsce, by się rorzewniać nad jego prywatnymi sprawami.
Jakie wspomnienia pozostawił wśród mniejszości rosyjskojęzycznej w regionie?
Poznane przeze mnie osoby wypowiadały się raczej z rozgoryczeniem o jego
zachowaniu w stosunku do zwykłych ludzi chcących coś w tamtych czasach zdziałać.
Kolejną
porażką okazała się tak szeroko opiewana w wypowiedziach i w internecie
aktywność DPK Celle. Z ponad stu członków na
spotkaniach pojawiało się zawsze ok. dwadzieścia tych samych twarzy, głównie
czekających, żeby zagospodarować im czas, samym zaś wykazujących niezwykle mało
inicjatywy, aby wyjść na forum publiczne z jakąś ciekawą ofertą. Nie
wspominając już o kilku osobach, które Polską i umacnianiem wzajemnych relacji
zdawały się nie być zainteresowane, za to miałam poczucie, iż przychodziły na
spotkania, by wyżyć swoje resentymenty za utraconymi ziemiami.
Kwidzyń, bardziej znany jako Marienwerder
"Deutsche Kultur des Mittelalters in Bild und Wort", Dr. Paul Herre. opublikowane przez "Quelle & Meyer" Lipsk 1912, This work is in the public domain in the United States, {PD-US} |
A
potrzeba działań integracyjnych na szerszą skalę w regionie naprawdę aż woła o
bycie w końcu dostrzeżoną. Dla wielu mieszkańców opisanych okolic Odra stanowi
niemalże granicę z Azją. Będąc nadburmistrzem Celle Martin Biermann podpisał
umowę partnerską z Kwidzyniem, ale w ostatecznym rozrachunku o samym Kwidzyniu
mało co kto tam wie. Najwyraźniej zabrakło działań edukacyjnych. Wygląda, że
insytucje miejskie zbytnio nie zadbały o nie, a DPK
Celle nie pofatygował się wypełnić tej luki. Co prawda można przeczytać w
internecie o jakiś wydarzeniach z nazwami Celle i Kwidzyń w tle, niestety nie
przekładają się one na pogłębieniu wiedzy o „partnerze” wśród przeciętnych
mieszkańców Celle. Przez całe lata do stałego elementu krajobrazu miasteczka
w Dolnej Saksonii należała tamtejsza reklama zapraszająca na wystawę o niemieckich
czasach Kwidzynia. Oczywiście, nie chodzi o to, by wymazywać teraz ten fakt z
podręczników, ale żyjemy w XXI w., więc można było chociaż stworzyć afisz w
stylu „Kwidzyń kiedyś i dziś.”. Tak jednostronne podejście do miasta
partnerskiego denerwowało mnie i nie wiem, czy to za moją sprawą, czy też nie,
ale wreszcie po czterech latach stara reklama w końcu znikła.
Jednak
nie tylko historia afisza reklamującego wystawę o Kwidzyniu pokazuje wielkie
deficyty w sposobie patrzenia na dzisiejszą Polskę (i inne kraje na Wschodzie)
wśród mieszkańców Celle. Katalogi oferujące wycieczki do Prus Wschodnich, czy
plakaty zapraszające na relację z ostatniej podróży do Prus Wschodnich to tam
niemalże norma.
W parku w aleji drzew zasadzonych przez mieszkańców miasta
drzewo ufundowane przez Martina Biermanna
Landsmanschaft Ostpreußen [Ziomkostwo Prus Wschodnich],
Aus Treue
zur Heimat Landsmanschaft Pommern und Schlesien [Z wierności do Ojczyzny: Ziomkostwo
Pomorza i Śląska]
oraz Aus Treue zur Heimat Bund der Vertriebenen [Z
wierności do Ojczyzny: Związek Wypędzonych].
Pomnik
ofiar „Celler Hasenagd”
[„Polowania na króliki w Celle“] co roku na Wszystkich Świętych
odwiedzaliśmy z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem z własnej inicjatywy.
Jeśli pogoda pozwoliła staraliśmy się go też trochę ogarnąć. Zawsze też
wieczorem 1 listopada zapalaliśmy na nim znicze. Tylko my. Nikt inny się
nie
pofatygował przez te wszystkie lata, by tego dnia zapalić na nim
świeczkę...
Z
Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem chcieliśmy, by DPK Celle wyszedł do lokalnej
społeczności. By jego działalność nie opierała się na spotkaniach w kółku wzajemnej
adoracji, tylko by zaciekawić jego ideą mieszkańców miasta. Gdy my
przystąpiliśmy do DPK Celle znajomi się z nas podśmiewali i raczyli
niewybrednymi żartami o geriatrykach. W tym miejscu trzeba wspomnieć, że
członkami stowarzyszenia są głównie starzy ludzie (co świetnie obrazują zdjęcia
na ich stronie z różnych eventów). Pani Biermann-Firek powtarzała wpawdzie w
kółko, że bardzo jej zależy, aby stworzyć organizację wielopokoleniową,
jednocześnie stowarzyszenie nie robiło nic, by przyciągnąć przedstawicieli
innych grup wiekowych. Odnosiło za to sukces w ich odstraszaniu. Chcieliśmy to
zmienić. Na przeróżne nasze pomysły przewodnicząca reagowała wprawdzie z
zachwytem, jednak te zaraz po ich oklaskaniu zdychały.
Niczym słaby dramat o pseudokulturze dialogu
Tragedia w trzech aktach zaczęła się na jakiś czas przed zapalnowaną dla
członków stowarzyszenia wycieczką do Polski. Za jedną krytyczną uwagę, jaką zgłosiłam w związku z jej organizacją (nie podobał mi się pomysł, aby oprowadzania po centralnej Polsce robił nieznający jej Niemiec) zostaliśmy wspólnie z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem (niemalże w myśl stosowanego w wielu reżimach prawa współodpowiedzialności członków rodziny) najpierw oczernieni przez przewodniczącą przed resztą zarządu, co uczyniła odpowiadając publicznie na moją prywatną wiadomość do niej, w której przekręciła moje słowa względnie włożyła mi do ust nie moje wypowiedzi, a następnie mimo moich prób wyjaśnienia sytuacji wbrew wszelkim statutom organizacji zostaliśmy obydwoje z niej wydaleni. Mogłabym zrozumieć takie
zachowanie, gdybym pozwoliła sobie na obelżywe i wulgarne słowa pod adresem
organizatorów inicjatywy. Tak jednak nie było. Aby nie było, że wymyślam, co mi
ślina na palec przyniesie, to dla potwierdzenia moich słów zachowałam całą
korespondencję z przewodniczącą i zarządem stowarzyszenia.
Każdy
sensownie myślący człowiek pomyśli „Ale o co ta cała afera?”. Okazuje się, że w
kraju, w którym co krok ludzie wycierają sobie gębę, w jakiej to rzekomej kulturze
dialogu żyją, nie do końca znają definicję tego pojęcia. Glindzenie jest jak
najbardziej mile widziane (pamiętacie post, w którym opisywałam, jak przez
kilka lat podejmowano w jednej z niemieckich szkół decyzję o zakazie używania
telefonów komórkowych? "Awantura o liście"), ale nie krytyka. Z krytyką Niemcy zazwyczaj sobie
średnio radzą.
W
swojej książce „Viva Polonia” Steffen Müller nieumiejętność bezpośredniej
rozmowy o problemach zarzuca nam, Polakom. Ale jak Najcudowniejszy Pod Słońcem
Mąż zauważył, autor pochodzi z Zagłębia Ruhry, a tam według jego słów ludzie są
do bólu szczerzy.
- To
region rodzin robotniczych. Tam ludzie mówią wprost to co myślą. Niestety nie
wszędzie u nas to norma. - wyjaśnił mi.
Zdjęcie: Markus Hassler. Zdjęcie udostępnione przez autora na Wikimedia na podstawie licencji CC-BY-SA 3.0 |
Ogólnie uważam, że Steffen Müller rewelacyjnie rozwikłał polską mentalność. Poza jedną rzeczą: nieumiejętności rozmowy o kwestiach problematycznych. Moje wieloletnie doświadczenie w Niemczech i z Niemcami pokazało mi wręcz coś odwrotnego. W rozmowach na sporne tematy jesteśmy w porównaniu do naszych sąsiadów za Odrą wręcz mistrzami. Nie znaczy to, że potrafimy zawsze konstruktywnie rozmawiać o problemach. Często stajemy się emocjonalni. Kłócimy się, naskakujemy na siebie, stłuczemy nieraz przy tym kilka talerzy, a język potrafimy stoczyć do rynsztoka, ale przynajmniej człowiek wie, na czym stoi i często atmosfera po takim wybuchu jest oczyszczona. Strony konfliktu albo dochodzą do konsensusu, albo się rozchodzą w różnych kierunkach, a jeśli już muszą ze sobą dalej wytrzymać, to przynajmniej jest jasne, że się nie znoszą. Takie są przynajmniej moje doświadczenia zebrane na przestrzeni ponad trzech dekad nad Wisłą. Dziś już wiem, że zgłaszając swoją uwagę odnośnie organizacji wspomnianej wycieczki mój błąd polegał na założeniu, iż z panią Biermann-Firek mogę otwarcie porozmawiać. Tak „po polsku”. Przeoczyłam fakt, że ona przybyła do Niemiec jako młoda dziewczyna. W dorosłym życiu kształtowała ją już niemiecka kultura i dziś funkcjonuje bardziej według tamtejszej mentalności.
W
Niemczech w stosunkowo wielu regionach ludzie wszelkie krytyczne uwagi niezwiązane
z nimi, jako osobą biorą od razu osobiście. Ich zranione „ego” często nie
pozwala im na rozmowę. Setki razy obserwowałam, jak mieszkańcy za Odrą nie potrafili
oddzielić sedna sprawy od poczucia osobistej obrazy. Pół biedy, gdyby
przestawali się odzywać. „Koniec bajki i cześć” można by zaśpiewać. Nie, dla
wielu zaczyna się czas rycia pod krytykującym. Pewnego dnia budzisz się po prostu z nożem w
plecach. Potrzebowałam kilku lat w Niemczech, żeby zrozumieć, czemu jeszcze
pracując w Polsce uśmiechający się przyjaźnie do mnie i kolegów Niemcy
potrafili obsmarować nas przed szefem z taką perfidią, że aż w oczy kłuła ich
żądza pozbawienia nas pracy. W ogóle tego nie rozumieliśmy, dlaczego osoba, z
którą masz dobre kontakty i która nawet nic na tym nie zyska zachowuje się w
taki sposób. Wejście między wrony i obserwowanie je z bliska pozwoliło mi ten
ewenement w końcu zrozumieć, Tamci Niemcy mieli z nami jakiś problem, ale nie
umieli powiedzieć nam tego wprost. Gdy o swoich obserwacjach i doświadczeniach rozmawiałam
potem z mniej i bardziej zaprzyjaźnionymi Niemcami to mogłam obserwować
niezwykle ciekawe reakcje, w zależności od zakątka ich pochodzenia:
Wessis
z północy: Przecież to normalne.
Wessis
z południa: Na południu jest jeszcze gorzej. Tam to dopiero ludzie potrafią
sobie nawzajem rujnować życie.
Wessis
z Zagłębia Ruhry (Pot): Jeden wielki koszmar.
Ossis:
Straszne! Jak Wy możecie w ogóle pośród takich ludzi żyć? Współczucie. Ale
prawda jest taka, że i u nas tak otwarcie o konfliktach się nie rozmawia, tyle
że ludzie nie bawią się w taką perfidię.
Berlińczycy:
To okropne! Niestety tacy jesteśmy.
Niemiec żyjący w UK: A to mnie zaskoczyłaś, bo po moich doświadczeniach zebranych w Wilkiej Brytanii mam poczucie, że to my Niemcy jesteśmy niezwykle bezpośredni.
Niemiec żyjący w UK: A to mnie zaskoczyłaś, bo po moich doświadczeniach zebranych w Wilkiej Brytanii mam poczucie, że to my Niemcy jesteśmy niezwykle bezpośredni.
My
mieliśmy to nieszczęście, że przyszło nam żyć pośród jak ich nazywam „ryjących” Niemców. Urażony
w swojej dumie zarząd DPK Celle nie zachował się inaczej. Podejmowane z naszej
strony próby spokojnej rozmowy o zaistniałym problemie/nieporozumieniu były ze
strony zarządu blokowane. Czy to nie kłóci się czasem z hasłami otwartości,
którymi stowarzyszenie na stronie internetowej tak się hołubi? Tym smutniejsze, że
w zarządzie zasiada odznaczony Orderem Zasług Rzeczypospolitej Martin Biermann.
Jak dla mnie wyraz bankructwa człowieka, który rzekomo tak wielką pracę włożył
na rzecz lepszego zrozumienia między Polakami, a Niemcami.
Czekaj, ja ci pokażę!
Pal diabli. Razem z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem postanowiliśmy
trzymać się z dala od tak zakłamanej organizacji jaką w naszym odczuciu okazał
się być DPK Celle. Tak proste to
jednak nie było. Trzy miesiące po całym incydencie Najcudowniejszy Pod
Słońcem Mąż został wezwany przez swojego szefa na rozmowę w sprawie nieprzyjemności w
stowarzyszeniu. Dziwnym trafem za rozmową poszły potem i pewne problemy w jego
pracy, w wyniku których przy najgorszym obrocie sprawy mógł nawet stracić swoją
posadę. Trudno nie podejrzewać w takim przypadku swoistego rodzaju zemsty, bo
mężowi powiedziano wtedy wprost, że w tych kręgach „nie ma nic prywatnego”.
Jako,
że za sprawą niektórych osób poznanych w szeregach stowarzyszenia doszło do nas, jak fragmentarycznie nasza wiadomość skierowana do zarządu została przeczytana
ogółowi, w jak skrzywionym świetle cały rozdmuchany przez nich konflikt
został przedstawiony, postanowiłam wykorzystać platformę na miejskim blogu, by
opisać nasze doświadczenia z tą organizacją. To było właściwie jedyne miejsce,
gdzie po oczernieniu (bo inaczej tego moim zdaniem nie można nazwać) mogliśmy przedstawić swoją wersję. Dziwnym trafem
opublikowany przeze mnie artykuł został dwa razy przez kogoś usunięty, a w moim
koncie poczyniono dziwne ustawienia nie pozwalające na publikowanie tekstów.
Ciekawe, nieprawdaż? Właśnie tak wyobrażałam sobie zawsze kulturę dialogu...
Der Ossi ist schlau und stellt sich dumm, beim Wessi ist anders
rum
[Niemiec Wschodni jest mądry i gra tylko głupiego, z Zachodnimi jest na
odwrót] powiada jedno ze wschodnioniemieckich przysłów. Chyba coś w tym jest. Ile to już razy przeżyłam, jak taki
Wessi nie miał zbytniego pojęcia na dany temat, ale się wymądrzał, pouczał
innych. Nie znał drogi, ale on wszystkich poprowadzi (ostatecznie wylądowaliśmy
wszyscy na skraju jakiegoś lasu, w pipidówku). Patrząc z perspektywy czasu
widzę teraz, że próbując zastosować posiadaną przeze mnie wiedzę strzelałam
sama sobie w kolano, bo część osób odbierała to jako moją próbę zdetronizowania
ich świętej instancji. A ja głupia myślałam kolektywnie. „Co dwie głowy, to nie jedna.”.
„Im zależy tylko, żeby stać na scenie i dawać się oklaskiwać.” – tak brzmiała inna z przestróg od Polaków odradzających mi kontakty z DPK Celle. Gdy dziś zastanawiam się nad zasadą funkcjonowania tego stowarzyszenia, to choć kiedyś w to nie mogłam uwierzyć, dziś podpisałabym się pod tymi słowami.
Ich działalność polega w głównej mierze na spotykaniu się w swoim gronie, gdzie każdy może zaprezentować się na scenie: muzycznie, z jakimś wykładem, pokazać obraz, opowiedzieć o swoich wakacjach, o swojej pracy charytatywnej w obozie dla uchodźców itp. Potem wszyscy się oklaskują i idą do domu. Dwa razy do roku stowarzyszenie organizuje sprzedaż ciast, a zebrane datki przekazuje przed fleszem aparatu hospicjum (na które w regionie co drugi sklep zbiera pieniądze). Według donosów prasy czasem przewodnicząca występuje w roli artystki organizującej warsztaty dla dzieci z Kwidzynia. Pewnie to prawda, bo jakieś dziecięce buzie są widoczne na kilku zdjęciach, niemniej ja razem z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem przez 14 m-cy intensywnych kontaktów ze stowarzyszeniem, żadnego dziecka objętego jakimkolwiek programem tam nie widzieliśmy. Raz na jakiś czas przewodnicząca zadba o spotkanie z dobrze wyglądającą na zdjęciu osobą (ostatnią zdobyczą stowarzyszenia jest zdjęcie z Lechem Wałęsą) i na koniec zasada najważniejsza: eventy organizowane przez panią Firek są EKSKLUZYWNE, jak w wielu zaproszeniach i opisach jest to podkreślane. Zakładam, że będąca z wykształcenia biblitekarka jest osobą oczytaną i wie, iż słowo to obok pojęcia luksusowy oznacza także „przeznaczony dla ograniczonej liczby”, „odróżniający się od ogółu”. Pasuje jak ulał do stowarzyszenia, którego nadrzędnymi ideami mają być równość i integracja...
„Im zależy tylko, żeby stać na scenie i dawać się oklaskiwać.” – tak brzmiała inna z przestróg od Polaków odradzających mi kontakty z DPK Celle. Gdy dziś zastanawiam się nad zasadą funkcjonowania tego stowarzyszenia, to choć kiedyś w to nie mogłam uwierzyć, dziś podpisałabym się pod tymi słowami.
Ich działalność polega w głównej mierze na spotykaniu się w swoim gronie, gdzie każdy może zaprezentować się na scenie: muzycznie, z jakimś wykładem, pokazać obraz, opowiedzieć o swoich wakacjach, o swojej pracy charytatywnej w obozie dla uchodźców itp. Potem wszyscy się oklaskują i idą do domu. Dwa razy do roku stowarzyszenie organizuje sprzedaż ciast, a zebrane datki przekazuje przed fleszem aparatu hospicjum (na które w regionie co drugi sklep zbiera pieniądze). Według donosów prasy czasem przewodnicząca występuje w roli artystki organizującej warsztaty dla dzieci z Kwidzynia. Pewnie to prawda, bo jakieś dziecięce buzie są widoczne na kilku zdjęciach, niemniej ja razem z Najcudowniejszym Pod Słońcem Mężem przez 14 m-cy intensywnych kontaktów ze stowarzyszeniem, żadnego dziecka objętego jakimkolwiek programem tam nie widzieliśmy. Raz na jakiś czas przewodnicząca zadba o spotkanie z dobrze wyglądającą na zdjęciu osobą (ostatnią zdobyczą stowarzyszenia jest zdjęcie z Lechem Wałęsą) i na koniec zasada najważniejsza: eventy organizowane przez panią Firek są EKSKLUZYWNE, jak w wielu zaproszeniach i opisach jest to podkreślane. Zakładam, że będąca z wykształcenia biblitekarka jest osobą oczytaną i wie, iż słowo to obok pojęcia luksusowy oznacza także „przeznaczony dla ograniczonej liczby”, „odróżniający się od ogółu”. Pasuje jak ulał do stowarzyszenia, którego nadrzędnymi ideami mają być równość i integracja...
Od każdej reguły jest wyjątek – patrz: Steffen Müller
Nie mogłam się powstrzymać i napisałam list do Steffena Müllera. Odniosłam się w nim do jego opinii na temat nieumiejętności Polaków, by otwarcie rozmawiać o problemach i jak ja na tej rzekomej umiejętności Niemców się przejechałam. Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż miał rację – ludzie z „Potu” (Zagłębia Ruhry) są inni. Wyczuwam to zawsze, gdy kogoś stamtąd poznaję. Pan Müller to niezwykle miły, otwarty i przede wszystkim gotowy do trudnych rozmów „Wessi”. Szkoda, że Pot to nie całe Niemcy.
To za co ten order?
Autor: Rząd polski. Źródło: Wikipedia Dziennik Ustaw RP nr 90/1992 poz.452 (This image is in the public domain according to Article 4, case 2 of the Polish Copyright Law Act of February 4, 1994 (Dz. U. z 2017 r. poz. 880 with later changes) |
Jeszcze
smutniejszy jest fakt, że jest w tym kraju człowiek, który zdaje się nie rozumieć, iż
odznaczenie nadane przez polskiego Prezydenta do czegoś zobowiązuje. Mentalność
mentalnością, ale pierwszym zadaniem osoby budującej most między dwoma krajami
powinna być gotowość komunikacji, chęć wsłuchania się w głos rozmówcy. Przynajmniej
próba wzajemnego zrozumienia się, a nie uciszanie tych, którzy nie pasują do wydumanego przez siebie obrazka.
Czego nauczyła mnie ta cała historia? Teoretycznie banalnej rzeczy, coś co teoretycznie wiedziałam, a jednak przez naiwną wiarę w wyższe wartości zlekceważyłam. Pojęcie jednej rzeczy ma różne definicje w różnych kręgach kulturowych. Mi jednak prostodusznie gdzieś w tyle głowy siedziało przekonanie, iż istnieją pewne pojęcia uniwersalne, że przykładowo taka szczerość oznacza wszędzie to samo. Właśnie na tej idealistycznej wierze przejechałam się w pierwszych latach życia w Niemczech. To co ja jako Polka rozumiem pod pojęciem szczerej, otwartej rozmowy może być dla Niemca z Zagłębia Ruhry niewystarczające. A to co dla innego Niemca jest szczytem szczerości nie wychodzi dla mnie poza ramy zakłamania, bo nawet w obrębie tego samego kręgu kulturowego takie kwestie jak szczera rozmowa mogą być zupełnie inaczej definiowane. Tylko, aby to pojąć trzeba chcieć zrozumieć. Ja drążyłam temat. Chciałam zrozumieć. Byłam gotowa wysłuchać ludzi, którzy swoim - na moje polskie przyzwyczajenie - nieszczerym zachowaniem zrobili mi krzywdę. W końcu bez dialogu nigdy nie zacznie się wzajemna nauka. Na swoich wyobrażeniach o partnerze oraz własnym rozbuchanym ego nie da się zbudować niczego. I dlatego dziś wątpię, by DPK Celle chciał coś zbudować poza ładnie wyglądającą otoczkę. Zmarnowany potencjał, na którym w blasku swoich zdjęć i odznaczeń opala się dość nieruchawa grupka. W ostatecznym rozrachunku traci lokalna społeczność. Szkoda.
Można inaczej?
Można!
Dla
chcącego nic trudnego! Nie
trzeba być w żadnym stowarzyszeniu, aby dorzucić coś od siebie na rzecz
sprawy,
która leży nam na sercu. Oczywiście fajniej by było mieć za sobą
wsparcie
jakiejś sensownej grupy. W końcu razem można zdziałać więcej, ale skoro nie
ma
tego, co się chce, to się lubi, co się ma. Razem z Najcudowniejszym Pod
Słońcem
Mężem nie zrezygnowaliśmy z przybliżania Niemcom Europy
Środkowo-Wschodniej. Zorganizowałam
Salon Literacki, w ramach którego prezentowałam literaturę z naszych
zakątków Europy. Podczas wieczorów gier historycznych nasi zagraniczni goście mogli się lepiej zapoznać z dziejami kraju mojego pochodzenia. Wspólnie z mężem
pracowaliśmy nad programem czesko-niemieckiego projektu. Obecnie
opracowujemy
projekt wymiany młodzieży z Polski i Niemiec. To, że te rzeczy dochodzą
do
skutku to niesamowita zasługa zastępu ludzi – zaangażowanych osób
prywatnych, nauczycieli
i pracowników fundacji, które naprawdę chcą coś zdziałać. Świat
pewnie
nigdy się o nich nie dowie. Wielu z nich chce pozostać osobami anonimowymi. Nie
dostaną odznaczenia od Prezydenta Polski, nie
będą świecić w internecie na zdjęciach z różnymi prominentami, choć mają
w moim odczuciu o wiele większy wkład w budowaniu mostu wzajemnego porozumienia między
Europą Wschodnią, a Zachodnią niż stowarzyszenie, któremu poświęciłam
dziś tu
tyle uwagi. Chyba wręcz za dużo, jeśli by porównać, ile uwagi oni poświęcają innym. Gdy znajoma nauczycielka prowadząca
projekt
wymiany z polską szkołą napisała do DPK z pytaniem o ewentualną
współpracą nie
uraczyła nawet krótkiej odmownej odpowiedzi. Została po prostu
zignorowana. Pewnie
uznali, że marnie wyszłyby z nią zdjęcia na stronę internetową.
Niestety różne mamy doświadczenia i często po nich nasze wybory tego, co robimy, w co się angażujemy są zdecydowanie inne. Pozdrawiam serdecznie z Wietnamu :)
OdpowiedzUsuńTo fakt, że każde doświadczenie nas czegoś uczy i odbija się na naszych kolejnych decyzjach. Dziękuję za pozdrowienia i odwdzięczam się tym samym.
UsuńNa początku każdemu mogą przytrafić się małe lub większe wpadki, choć osobiście uważać je możemy za sukces. Czasami potrzeba dobrych kilku lat by "rozgryźć" społeczność mieszkając za granicą. ;)
OdpowiedzUsuńŚwięta prawda.
UsuńTo smutne, ale ponoć podobnych pseudointegracyjnych organizacji jest więcej. W ramach odzewu na tego posta dostałam także wiadomości na skrzynkę prywatną, w których ludzie opisywali równie porażające doświadczenia z stowarzyszeniami mającymi działać na rzecz wzmocnienia polsko-niemieckich stosunków i przede wszystkim wzajemnego zrozumienia, a w praktyce wg ich relacji celem tych zrzeszeń była albo demonstracja własnej władzy, albo autopromocja, albo przeciśnięcie się na jakieś ważniejsze w gminie stanowisko. Dla mnie to skandal.
OdpowiedzUsuń