23 maja 2016

Matura w prezencie, czyli idę do szkoły w Niemczech cz.II

W ostatnim poście przybliżyłam Wam dzień powszedni w niemieckiej szkole, dziś zgodnie z obietnicą chcę opowiedzieć, jak wygląda egzamin maturalny u naszych sąsiadów za Odrą. Jednak za nim do niego dojdziemy pozwolę sobie zrobić przegląd przez całą drogę edukacujną przeciętnego Niemca, jako że ma on niezwykle ważne znaczenie, z jakim i jakiej jakości papierkiem opuszcza on mury szkoły średniej.
Na wstępie pragnę jeszcze raz zaznaczyć, że w Niemczech każdy land ma swoją własną politykę edukacyjną, która naprawdę może sporo różnić się od polityki landu sąsiedniego. Taki rozstrzał w systemie nauczania czyni życie codzienne w Niemczech dość skomplikowanym. Przeprowadzka do innego landu oznacza niejednokrotnie nieuznanie kwalifikacji zawodowych. Z taką sytuacją został  skonfrontowany chociażby Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż. Zastanawialiśmy się bowiem nad przeniesieniem do Pocztadamu, okazało się jednak, iż mimo jego naukowego tytułu doktora musiałby znowu iść na studia, żeby wykonywać swój zawód... Podobnie ciężko mają dzieci. Przeniesienie z jednego landu do drugiego może skutkować dla nich koniecznością powtarzania jednej, czy nawet dwóch klas, jako że w poprzedniej szkole przerabiały zupełnie inny materiał niż uczniowie w nowej szkole. Zarówno ja, jak i praktycznie wszyscy znani mi Niemcy uważają cały ten system za jedną wielką bzdurę, ale państwo federacyjne rządzi się swoimi prawami.

Moje dotychczasowe obserwacje dotyczą przede wszystkim systemu szkolnictwa w Saksonii Dolnej,  Nadrenii Północnej-Westfalii (landów posiadających system edukacyjny na dośćđ niskim poziomie w całych Niemczech), oraz Saksonii-Anhalt (będącym pod względem jakości przeciwieństwem systemów landów powyżej wspomnianych). Dzięki moim znajomościom z nauczycielami mam jeszcze jako takie pojęcie o edukacji w Bremie, Berlinie, Saksonii oraz Bawarii i nie omieszkam co ciekawszych informacji odnośnie tych landów wpleść w poniższą opowieść, niemniej moją uwagę poświęcę w głównej mierze wymienionym na samym początku dwóm landom.

 Różne drogi prowadzą do Rzymu, czyli przegląd przez typy szkół w niemieckim szkolnictwie


Tradycją praktykowaną w całych Niemczech, niezależnie od landu jest "Einschulung", czyli pierwszy dzień w szkole, o czym mogliście przeczytać w przeszłości w poniższym poście: http://sbundowani.blogspot.de/2015/09/pierwszy-dzien-szkoy.html
Drugą spójną dla całych Niemiec była długi czas konstrukcja systemu szkolnictwa, czyli cała ścieżka edukacyjna, która również za sprawą różnych rządów w poszczególnych landach uległa w ostatnich latach zróżnicowaniu. Mieszkańcy naszego zachodniego sąsiada rozpoczynają naukę w wieku lat sześciu pójściem do szkoły podstawowej. Ta trwa cztery lata. Następny etap to szkoła wyższa i tu mamy do wyboru już kilka opcji, których dostępność różni się w zależności od landu. Niemniej w tradycyjnym schemacie do wyboru pozostają: Gymnasium (odpowiednik naszego liceum), Realschule (szkoła dla słabszych uczniów), Berufsbildendeschule (przysposabia do zawodu), Hauptschule (szkoła, która daje podstawową bazę edukacyjną),  oraz Integrierte Gesamtschule (IGS). Tylko Gymnasium kończy się maturą, pozostałe szkoły mają swoją formę egzaminu końcowego, który jednak nie stanowi przepustki na studia. Uczniowie ze świadectwem z Realschule mogą dopiero po dodatkowym kształceniu podchodzić do matury. Nie jest to jednak możliwe dla uczniów Hauptschule, jedynie Fachhauptschulabschluss (specjalistyczny egzamin końcowy w Hauptschule) może umożliwić dalszą naukę w specjalistycznej szkole wyższej. Osoby z Hauptschulabschluss mogą jednak zrobić z czasem Realschulabschluss, a dalej maturę. Natomiast IGS to połączenie wszystkich form szkół i jako egzamin końcowy uczniowie mogą wybrać zarówno "licealną" maturę, jak i pozostałe formy egzaminów końcowych typowe dla poszczególnych form szkół.

Jedno z liceów w Saksonii Dolnej

Tak szroki podział szkół uważam za całkiem fajne rozwiązanie, bo przecież poszczególne dzieci mają różne umiejętności, predyspozycje, możliwości przyswajania materiału, czy też po prostu stoją na różnym poziomie rozwoju - jedne są bardziej dziecinne, inne wręcz przeciwnie. I u nas mówi się już od kilku lat, że jednym z największych błędów była likwidacja techników i zawodówek. Dodatkowo niemiecki system jest tak skonstruowany, że w każdej chwili można przejść do innego typu szkoły, jeśli np. uczeń wykaże się umiejętnościami, które lepiej rozwijać w szkole o innym charakterze. Co więcej, po ukończeniu nawet szkoły niedającej możliwości zdania egzaminu dojrzałości, system wciąż pozostawia dla takich osób otwartą furtkę na studia wyższe. W najgorszym wypadku, jak już tej matury się nie ma, to istnieje możliwość odbycia specjalnego kształcenia pod kątem studiów, które kończy się egzaminami wstępnymi na uniwersytet. Niegłupie to rozwiązanie, biorąc pod uwagę, że człowiek rozwija się całe życie i jeśli nawet w wieku lat 22 nie jest pewien, co chce robić i pójdzie gdzieś do pracy, to zawsze w późniejszym wieku, gdy odkryje swoje powołanie, może pójść na studia i kształcić się w konkretnym kierunku. Pod tym względem my, Polacy z naszym owczym pędem do liceum, a potem na studia, moglibyśmy coś przejąć od Niemców. W końcu nie każdy musi mieć tytuł magistra w wieku 24 lat.

 

 

Licea, gatunek zagrożony

 

Ten moim zdaniem całkiem sensownie zorganizowany system rujnuje jednak polityka dwóch partii: Zielonych i SPD w każdym landzie, gdzie są one u władzy. Na zakończenie podstawówki nauczyciele wystawiają każdemu uczniowi rekomendację odnośnie dalszej ścieżki edukacyjnej, ale za sprawą uprawianej polityki wspomnianych partii rodzice zaczęli bać się posyłać swoje pociechy do innego typu szkół aniżeli licea. Założeniem programowym tych dwóch frakcji jest bowiem zrównanie wszystkich poziomów szkół w myśl idei "wszyscy są równi". Idea piękna, poprawna politycznie, zapomniano jednak, że wszyscy są równi, ale mają różne umiejętności i to na litość boską nie jest ani przestępstwem, ani nie stanowi ujmy. Odpowiedzmy bowiem sobie na pytanie: "Czy osoba niewidoma może być kierowcą autobusu?". "Nie, nie może być". Za to taka osoba może być rewelacyjnym muzykiem. Założenia edukacyjne w Saksonii Dolnej są jednak takie, że z niewidomych próbuje się robić kierowców zamiast poszukać w nich innych talentów.
Na ostrze noża wzięto licea z zamiarem zrównania ich poziomu względem innych szkół, co spowodowało, że nagle wszyscy rodzice zapragnęli widzieć swoje skarby w ławach tychże szkół. Efekt był taki, że w liceach znalazło się wielu uczniów, którzy po prostu sobie w nich nie radzili. Ministerswo Oświaty obniżyło zatem poziom nauczania (miało to miejsce zarówno w Saksonii Dolnej, jak i w NRW). Na tym jednak nie koniec. Podczas gdy wybitnych uczniów się nie wspiera, to istnieje obowiązek organizowania dla słabych zajęć wyrównawczych. Ale gdyby tylko. Niejednokrotnie mają miejsca zdarzenia, że z powodu jednego niedającego sobie radę ucznia zwoływane są w godzinach lekcyjnych konferencje z udziałem wszystkich nauczycieli wykładających w danej klasie, co oznacza, że sześć, czy siedem klas ma odwołane lekcje z powodu jednego ucznia, który z pedagogicznego punktu widzenia powinien być np.w Realschule.
Standardem staje się także powoli fakt, że ok. połowa uczniów w klasie ma jakieś zaświadczenia odnośnie dysleksji, dygrafii, dyskalkulii, i innych dys, wystawianych namiętnie przez lekarzy (wiem, podobny problem mamy w Polsce, mam jednak nadzieję, że nie osiągnie on nigdy takich rozmiarów jak tutaj w Saksonii Dolnej). W większości przypadków to efekt tragicznego nauczania w szkołach podstawowych (opisałam ten problem w dziale "Lekcja niemieckiego": http://sbundowani.blogspot.de/2016/05/mydo-made-by-me-czyli-ide-do-szkoy-w.html) Niejako modą stało się, żeby dziecko było wyjątkowe, potrzebujące indywidaulnego traktowania, więc zaświadczenia "dys" są mile widziane przez rodziców, zwłaszcza, że lekarze dla osłody wpisują na ich dole formułkę "istnieje możliwość, że są to oznaki ukrytej genialności dziecka". Tym sposobem rodzice mają na piśmie potwierdzenie o wyjatkowości ich potomka, a jednocześnie załatwili, by ich pociecha była oceniana według specjalnych kryteriów czyniącymi wręcz niemożliwymi przeniesienie ucznia do innego typu szkoły. Procedura ta jest obecnie nagmiennie stosowana w Saksonii Dolnej oraz NRW i stanowi kolejną przyczynę, dlaczego poziom nauczania w tych landach leci na łeb, na szyję.

Oceny, waluta, którą nauczyciele kupują sobie swój spokój, a uczniowie przepustkę nawet na studia

 

Sposób wystawiania ocen też różni się w zależności od landu. Podczas gdy w Saksonii-Anhalt, czy w Saksonii obowiązujące zasady są podobne do tych z polskich szkół, to w Saksonii Dolnej panuje w tej kwestii jedna wielka niewiadoma niejednokrotnie do dnia wystawienia ocen końcowych. Nie ma tutaj dzienników klasowych. Każdy nauczyciel zapisuje gdzieś u siebie poszczególne oceny. Na ocenę końcową składają się oceny w 50%  ze sprawdzianów i w 50% z odpowiedzi ustnych ocenianych przez nauczyciela "z pedagogicznego punktu widzenia". Gdy nauczyciel wystawi zbyt surową ocenę musi się z niej niejednokrotnie przed samym dyrektorem tłumaczyć, toteż większość nauczycieli dla swojego świętego spokoju wystawia taką ocenę, by nie mieć samemu kłopotów. Klasówka, która w klasie wypadła zbyt źle musi zostać poprawiona, ewentualnie nauczyciel musi pisać do dyrektora całe pismo wyjaśniające z prośbą o zaakceptowanie wystawionych not. Tej zasadzie przewodziła myśl, aby nauczyciele dawali faktycznie sprawiedliwy format zadań (czyli taki, jaki wcześniej został przećwiczony na zajęciach), w praktyce służy temu, by przepchnąć nawet najsłabszych. Znowu wielu nauczycieli decyduje się na danie tak prostych zadań, żeby potem się nie szarpać z przełożonym. Na koniec semestru nie wolno wystawić oceny niższej o dwa stopnie od oceny z poprzedniego semestru, bo to z pewnością nie wina ucznia, że tak gwałtownie spadł. Wystawienie oceny niedostatecznej związane jest dla nauczyciela z całą masą nieprzyjemności, poczynając od szkalujących komentarzy kolegów, że pedagogicznie zawalił, że z pewnością nie chciało mu się sensownie poprowadzić lekcji, że jak to w ogóle możliwe, żeby uczeń dostał niedostateczną ocenę, po specjalne zebrania i konferencje, na których nauczyciel jest poddawany "przesłuchaniom", dlaczego wystawił tak złą notę. Podsumowując w jednym zdaniu panujące w Saksonii Dolnej wytyczne Ministerstwa Oświaty: to nie uczeń, tylko nauczyciel ma się tłumaczyć, czemu ten pierwszy nie przyswoił materiału. Tak ustalone wytyczne odnośnie oceniania uczniów powodują, że ci, choć nieraz w ogóle na to nie zasługują przechodzą do kolejnej klasy i to na całkiem niezłych ocenach! A te są naprawdę na wagę złota, bowiem to na ich podstawie uczeń jest dopuszczany do matury. Zasada też pseudodziałająca, bo od kolegów nauczycieli wiem, że ich dyrektor szkoły niejednokrotnie interweniował w przypadku uczniów niedpouszczonych do matury... Na czym owa interwencja miała polegać? Np. na wprowadzeniu zasady, że jeśli uczeń tylko złoży protest przeciw niedopuszczeniu do egzaminu dojrzałości, to dyrektor go dopuszcza. To własciwie po co ten cały cyrk z ocenami, skoro i tak każdy potem może podchodzić do matury? A żeby tej nie zdać w Saksonii Dolnej to już trzeba chyba na rzęsach stanąć.

W Saksonii Dolnej dzienników ocen brak, ale za to zaopatrzenie toalet dla nauczycielek jest na jak najwyższym poziomie

Ranking poziomu nauczania w poszczególnych landach 

 

Jeśli jednak, któryś z uczniów zrezygnuje wcześniej z liceum i przejdzie po 10 klasie do Realschule, to ukończy tą szkołę bez zdawania jakiegokolwiek egzaminu końcowego z tzw. "Rozszerzonym świadectwem Realschule". (przynajmniej taka zasada panuje w Saksonii Dolnej).
To przepychanie na siłę dalej uczniów dalej, czy ich umiejętności na to pozwalają, czy nie, powoduje mimo naprawdę fajnych lekcji, sprzętu i możliwości edukacyjnych, jakie szkoły oferują w swoich murach, że w ogólnym rozrachunku uczniowie w niektórych landach w Niemczech kończą swoją edukację z dość niskim poziomem wiedzy. Obecnie Saksonia Dolna pod względem efektywności, jakości oraz przyczynku do rozwoju gospodarki znajduje się w rankingu systemów szkolnictwa poszczególnych bundeslandów na 10 miejscu. Najgorzej od lat wypada Berlin ze swoim ostatnim miejscem na 16 pozycji. Stolica ma od lat problem szkół z dużą ilością uczniów obcego pochodzenia, którzy nie dają sobie rady z programem. Wielce możliwe, że dotknie to za chwilę Bawarię przepełnioną obecnie uchodźcami. Land ten od lat plasował się w pierwszej trójce pod względem poziomu nauczania. Znany w kręgach szkolnych był z niezwykle skrupulatnego i wybrednego doboru nauczycieli. Teraz jednak zalany przybyszami z Bliskiego Wschodu i Afryki zrezygnował z dopuszczania do wykonywania zawodu nauczyciela osób, które przeszły specjalne studia nauczycielskie (tzw. Referendariat, który najczęściej trwa 2 lata), tylko zgodził się przyjąć w swoje szeregi edukacyjne każdego, kto zgodzi się pracować jako nauczyciel z uchodźcami. Sądzę, że na efekty w spadku poziomu nie trzeba będzie długo czekać.  Dość źle rzecz przedstawia się także sytuacja w Bremie, która od lat "gotuje swoją własną zupkę". W Bremie mogą pracować nauczyciele wykształceni tylko w tym landzie stosujący potem dość dziwaczne metody nauczania, których efekty wypadają niezwykle słabo w rankingu. Także Schleswig-Holstein wypada jeszcze słabiej niż Saksonia Dolna. Od pewnego czasu w rankingach poziomu nauczania króluje Saksonia, a zaraz za nią plasuje się Turyngia - landy, które zachowały jeszcze sporo z socjalistycznego sposobu nauczania. Na 6 miejscu plasuje się Saksonia - Dolna, którą jednak ostatnio okrzyknięto landem, w którym najtrudniej zdać maturę. Rocznie tylko 30% wszystkich uczniów szkół średnich tego landu kończy naukę ze zdanym egzaminem dojrzałości. Landami, gdzie maturę dostaje się niejako w prezencie są właśnie Saksonia Dolna i NRW... Ale zanim opowiem, w jaki sposób się to dzieje, to najpierw trochę tradycji.

 

Obyczaje maturalne

 

Przed samą maturą w szkole panuje tzw. "Mottowoche". Przez ostatni tydzień szkoły uczniowie przychodzą każdego dnia przebrani zgodnie z mottem danego dnia.

Mottowoche 2016, czwartek: Prostytutki i alfonsi
Nauczyciele też się przebierają



Ostatniej nocy "Mottowoche" uczniowie śpią w szkole i ją demolują. Kolejny rocznik musi ją sprzątać i w ramach zemsty za swoją ciężką pracę zostawia w kolejnym roku jeszcze większy syf do uprzątnięcia swoim następcom. Nie rozumiem tej tradycji i dziwię się, że dyrektorzy szkół na to przystają, bo były przypadki, że w ramach demolowania szkoły wprowadzono w ich mury traktory, wymalowano spreyem ściany, wyłożono całe korytarze sianem itp. Nie wiem w ilu landach odbywa się to na takich zasadach. W Saksonii Dolnej stanowi to standard i jak się ostatnio dowiedziałam od znajomej Amerykanki w USA, w jej stanie uczniowie żegnają się ze szkołą podobnie. 
W Saksonii Anhalt miałam jednak przyjemność obserwować inną formę świętowania. Uczniowie przygotowują dla nauczycieli i kolegów z młodszych klas program rozrywkowy oraz kręcą videoklipy itp.

Zadania maturalne nie do oblania

 

Gdy ten punkt programu zostanie zaliczony, przychodzi w końcu czas na wielki dzień.
Teoretycznie egzamin dojrzałości ma się opierać na ogólnych wytycznych programowych, tzw. Kerncurricula. Problem polega na tym, że każda szkoła w Saksonii Dolnej tworzy swoje własne Kerncurricula. W toku całej nauki w liceum, czyli od 5 do 12 klasy przerabia się w sumie ok. 10-12 książek. Nie ma odgórnego spisu lektur, toteż w każdej szkole mogą być to zupełnie inne książki. Dlatego zadania maturalne na niemieckim są często skonstruowane w taki sposób, by literatury za mocno nie tykać, a jeśli już, to tekst jest podany. Tu mogę się zgodzić, że pomysł sprawdzenia, jak uczeń radzi sobie z analizą nieznanego mu wcześniej tekstu nie byłaby mimo wszystko głupi, gdyby wcześniej w toku nauki przerabianoby formaty zadań faktycznie kształtujące te umiejętności, ale że tak nie jest opowiedziałam Wam już w moim poprzednim poście w punkcie "Lekcja niemieckiego". Jak bowiem zanalizować jakiś tekst bez ogólnej wiedzy o literaturze, czy też umiejętności napisania zwykłej (nie linearnej) rozprawki? Zadania maturalne na niemieckim zawierają zatem bardzo często punkt, by oprzeć się na własnych doświadczeniach. I tak trzy lata temu jednym z zadań była analiza artykułu z gazety w oparciu o własne zdanie na dany temat. Ciężko nie zdać takiej matury, bo słuszność opinii nie podlega dyskusji, a wytyczne odnośnie oceny pracy mówią jasno, że sposób przeprowadzonej analizy to np. tylko 40% oceny końcowej. Bo moi drodzy, cała tajemnica w sprezentowanej maturze z niemieckiego polega nie na zadaniach, ale wytycznych odnośnie ich oceny. 
I tak w tym roku uczniowie w Saksonii Dolnej mieli do wyboru trzy tematy: Analizę wiersza "Kriegslied" Ericha Mühsama (70% oceny końcowej to sama interpretacja, kolejne 30% to porównanie oceny wojny z jej oceną w powieściach "Na Zachodzie nic nowego" Remarquesa oraz  "In Stahlgewittern" Jüngera"), Interpretację fragmentu powieści Thomasa Manna "Buddenbrokowie" (70% oceny) z odniesieniem się do pragmatycznych wypowiedzi Kanta (30%) oraz tzw. Sporządzenie analizy problemu poruszonego w zbiorze zaprezentowanych tekstów. Postawionym pytaniem dla zadania było "Literatura - po co jest na w ogóle potrzebna?" Aby na nie odpowiedzieć uczniowie dostali wyciąg z artykułu z prasy, komiks, fragment wywiadu, statystykę i jeszcze kilka wyciągów z książek. Zadania zatem same w sobie nie wyglądają tak źle, a ostatnie wydaje się być niezwykle ambitnym, wymagającym już umiejętności, jakie rozwija się na uniwersytecie pisząc prace naukowe. Niestety to tylko pozory. Zaglądam bowiem do wytycznych dla nauczycieli, jak mają oceniać prace i widzę, że jako analizę wiersza traktuje się już jego opowiedzenie własnymi słowami. Aby spełnić kryteria owych 70% należy jeszcze określić rym i umieć określić charakter wiersza. Trzeci, tak niezwykle ambitnie brzmiący temat okazuje się być igraszką w rękach dziecka, gdy wiemy, że otrzymane przez nauczycieli wytyczne odnośnie oceny dopuszczają praktycznie wystawienie dobrej oceny za uprawianie plagiatu. Cały dokument mający nadać ramy oceny tegoż zadania składa się praktycznie z trybu przypuszczjącego. "Uczniowie mogą  ten format potraktować w taki, ale i w inny sposób.", "Dokonując analizy problemu uczniowie nie powinni pisać w pierwszej osobie lp., ale nie stanowi to błędu. "Przypomnę tak na wszelki wypadek, że ogólna zasada analizy tekstu mówi, iż powinna się ona opierać na tym, co tekst mówi, a nie co analizujący o nim sądzi, czy też jak on mu się podoba. Takie uwagi, jeśli jest na to stosowne miejsce, można włączyć dopiero na koniec. Określona w Saksonii Dolnej kryteria oceny pozwala, by uczeń całą pracę oparł na swoich osobistych odczuciach bez zagłębiania się w podane do zanalizowania materiały, zwłaszcza, gdy poczytamy sobie dalej wytyczne Ministerstwa: "Możliwym, ale niekoniecznym aspektem jest...", "Problematyka nie musi zostać poddana zróżnicowanej analizie.", "Kompletność prezentacji aspektów omawianej problematyki nie jest wymagana."(!),  itd. przez prawie dwie strony A4. 
Ocena wypracowań była zawsze najtrudniejsza, bo nie da się ich ocenić jak matematyki, ale jeśli wymogi są określone w taki sposób, że wszystko praktycznie jest dozwolone, to po co właściwie pisać cały ten egzamin? Wybór tego zadania oznaczał maturę w kieszeni, bowiem uczeń musiałby nie napisać nic, żeby nie zdać. I tak w ostatecznym rozrachunku najtrudniejszym zadaniem okazało się zadanie nr 2, choć jak pomyślę sobie o swojej maturze, to ten format zadania z przedłożonymi przed nos potrzebnymi tekstami ciągle jest pryszczem. Nie ważne, według informacji jakie do mnie dochodzą większość uczniów wybrała na maturze z niemieckiego prezent od Ministerstwa - trzeci temat.

Rodzic lew

 

Wydawać by się zatem mogło, że takich dylematów nie powinni mieć nauczyciele matematyki. Przedmiot ścisły, więc i sposób oceny powinien być jasno określony. No cóż, w tym roku rodzice wielu uczniów podchodzących w Saksonii Dolnej do matury uznali, że zadania były o wiele za wiele za trudne oraz zbyt kompleksowe. Ten punkt wszelkich wiadomości uważam osobiście za najbardziej interesujący, że do takiego wniosku doszli rodzice, których wcale na egzaminie nie było. Wraz ze swoimi potomkami złożyli oni skargę do Ministerstwa Edukacji, które w odpowiedzi postanowiło wydać dla nauczycieli oświadczenie, by ci sprawdzając prace dopasowali odpowiednio ocenę. Więcej informacji w liście brak. Ani nie podano nowych kryteriów oceniania, ani żadnych ram dla minimalnych wymagań. Czyli "każdy sobie rzepkę skrobie". Konsekwencją będzie prawdopodobnie fakt, że ocenę z matematyki będzie można w bardzo łatwy sposób zaskarżyć, a tego szkoły boją się najbardziej.  Lęk ten tłumaczy wiele kuriozalnych ustaleń odnośnie opisanego przeze mnie wcześniej oceniania prac uczniów. Posiadanie ubezpieczenia prawnego przez nauczyciela to tutaj mus. Bywały już przypadki, że nauczyciel lądował przed sądem za sprawą zbyt surowej oceny z testu według opinii jakiegoś rodzica. Czyli jak znam życie, maturę z matematyki też będzie w tym roku niezwykle ciężko oblać, bo nikt nie ma ochoty uprzyjemniać sobie życia włóczeniem się po sądach. I chyba coraz bardziej zaczynam rozumieć, dlaczego na wielu uniwersytetach niemieckich na kierunkach technicznych królują jako studenci i asystenci Rosjanie oraz Ukraincy. Dla nich poziom matematyki w niemieckich szkołach jest niejednokrotnie śmiechu wart. Obserwuję to też u dzieci znajomych Rosjan, którzy w wyniku preprowadzki przeszli z rosyjskiego na niemiecki system nauczania i przy takich przedmiotach jak matematyka, czy fizyka po prostu pytają się po co mają chodzić do szkoły, bo ich wiedza wybiega ponad tutejsze ramy programowe. Co ciekawe, podobne obserwacje zbieram odnośnie uczniów pochodzących z Iraku. W przedmiotach, gdzie brak dobrej znajomości niemieckiego nie stanowi dla nich wielkiej przeszkody wykaszają niemieckich uczniów. Znajomy fizyk powiedział mi raz, że to on jako nauczyciel nie jest w stanie ich czegoś nowego nauczyć. Niemcy jednak przekonani o idealności swojego systemu nauczania nie uznają irackiej matury nawet częściowo (w zakresie przedmiotów ścisłych) i tak młodzież z tamtego regionu jest posyłana z powrotem do szkół. A można by zorganizować dla takich osób po prostu nauczanie uzupełniające z przedmiotów, których w Iraku nie mieli.

Gdy matematyka zawiedzie zostają jeszcze chemia i języki obce 

 

Na tym tle w miarę sensownie wypada znowu chemia. W ramach egzaminu maturalnego uczniowie przeprowadzają doświadczenia i opisują zarówno ich przebieg, jak i wyniki oraz wychodzące z nich wnioski. Także kryteria oceny zostały w miarę jasno określone, tak że faktycznie osoby zdające ten przedmiot musiały udowodnić, że posiadają stosowny poziom wiedzy.
Co mi się podoba w maturze z języka obcego, to na egzaminie często nie jest sprawdzane tylko w jakim stopniu uczeń dany język opanował, ale niektóre zadania nawiązują do twórczości literackiej, czy filmowej z danego regionu językowego. Skoro już na niemieckim literatura światowa jest omijana, to chociaż na lekcji języka obcego poświęca się uwagę najważniejszym twórcom z danego kręgu kulturowego (najczęsciej jednemu, ale i tak lepsze to niż nic).

Słówko na ucho, czyli za kulisami matury "niecentralnej"

 

Egzamin z omówionych do tej pory przedmiotów zdawany jest w ramach tzw. centralnej matury - tzn., że zadania są przygotowywane przez Ministerstwo Oświaty danego landu. Są jednak przedmioty, gdzie zadania maturalne przygotowywane są przez nauczycieli. Zalicza się do nich np. sztuka, czy filozofia. Od razu pozwolę sobie zaznaczyć, że osobiście podoba mi się, że w Saksonii Dolnej uczniowie mają w szkole filozofię, we wschodnich lanadach nie ma tego przedmiotu w programie szkolnym (jest za to niejednokrotnie astronomia, której z kolei brak w zachodniej części). Niemniej skontrolowanie poziomu wiedzy z filozofii opuszczających mury szkolne uczniów przebiega w takiej sytuacji niezwykle indywidualnie. Czy egzamin był na wysokim poziomie, czy był niemalże sprezentowany zależy w dużej mierze od nauczyciela. Wprawdzie proces przygotowania zadań egzaminacyjnych jest długi. Nauczyciel musi opracować trzy różne zadania, a następnie odesłać je do Ministerstwa Oświaty. To ono ostatecznie wybiera jeden z nich, który uczniowie danej szkoły otrzymują na maturze. Także i sam nauczyciel dowiaduje się dopiero w dniu egzaminu, które zadanie zostało ostatecznie wybrane. I teraz znowu coś zdradzę. Są nauczyciele, którzy starają się zachować najwyższe standardy i przygotowują też zadania na miarę egzaminu dojrzewania, są jednak i tacy, którzy na tle innych chcą wypaść na niezwykle dobrych nauczycieli (a cóż potwierdzi to lepiej, jak nie dobre oceny maturalne uczniów) i choć jest to zakazane, zdradzają swoim pupilom z jakich tematów powinni się przygotować na egzamin... 
Na koniec jeszcze jedna ciekawostka - w Niemczech w wielu landach można zdawać religię na maturze. To tyle na temat rozdziału państwa i kościoła u sąsiadów za Odrą, jeśli ktoś myślał, że u nich państwo świeckie funkcjonuje perfekcyjnie.
  

Padnięty prawie u mety, czyli sprawdzanie matur jako akt męczeństwa nauczycieli

 

Wszystkie prace maturalne sprawdzane są najpierw przez nauczyciela danego przedmiotu, następnie przez koreferenta, a na koniec przez "kierownika przedmiotu" (osoby koordynującej program nauczania w danej szkole). W Saksonii Dolnej dziwnym trafem w czasie matur obkłada się niejednokrotnie nauczycieli masą dodatkowych zajęć, szkoleń i konferencji trwających do samego wieczora, tak że na kontrolę prac nie pozostaje im dużo czasu. Część z tych obowiązkowych zebrań została narzucona odgórnie przez samo Ministerstwo i kilku nauczycieli zwierzyło mi się, iż podejrzewają w tym specjalne działania, mające na celu niedopuszczenie zbyt  wnikliwej kontroli prac egzaminacyjnych. Dowodów brak, ale obserwując już od kilku lat cały ten system, chyba bym się nie zdziwiła, gdyby faktycznie takie były ukryte zamiary tutejszego Ministerstwa Oświaty.
Na sam koniec pod pracami swój podpis składa dyrektor szkoły. Wielu nie ingeruje w ocenę nauczycieli, są jednak i tacy, którzy tak za wszelką cenę chcą mieć dobre wyniki w rankingach szkół, że uczniom, którzy matury mimo tych wszystkich udogodnień nie zdali, dodają sami od siebie brakujące punkty, by jednak i oni dostali swoje świadectwo dojrzałości. (O tym procederze słyszę od niektórych nauczycieli już od kilku lat...). Teoretycznie powinno się zgłosić takie działania, ale nikt nie chce narażać swojego tyłka, więc proceder kwitnie. 

Poprawka dobra na wszystko

 

I w taki to łatwy sposób można uzyskać maturę w szkole w Saksonii Dolnej oraz kilku innych landach. Ach! O mały włos bym zapomniała: jeśli ktoś już mimo tych wszystkich udogodnień egzaminu dojrzałości nie zda tudzież nie jest zadowolony ze swojej oceny, to w czerwcu może go sobie ustnie poprawić. I tu znowu działa zasada, że część nauczycieli zdradza tematy pytań, choć teoretycznie jest to zakazane... Nie dziwi zatem, że studenci z regionów, gdzie matura przebiegła na takim stosunkowo śmiesznym poziomie, reprezentują na uniwersytetach niezwykle niski poziom wiedzy. Jako, że obracam się też w środowiskach akademickich, wiem jak sytuacja przedstawia się i na tutejszych uniwerystetach. Obecnie jest już tak źle, że wielu studentów nie ogarnia sposobu funcjonowania programu studiów...

Kiedyś może nie było lepiej, ale za to solidniej

 

Po latach obserwacji,  a także i osobistej konfrontacji z różnymi systemami edukacyjnymi dochodzę do wniosku, że choć socjalistyczne podstawy nauczania, na jakich w znacznym stopniu opierał się jeszcze mój program szkolny, były może i nieraz nudne oraz nienajsensowniej opracowane, i bezwzględnie wymagały reformy, to w ostatecznym rozrachunku cieszę się, że jeszcze się na ten stary system załapałam, bo okazuje się, że mimo tych wszystkich mankamentów opuściłam jednak szkołę z solidną bazą w wielu przedmiotach. Oczywiście nadal żałuję, że nie miałam w szkole takiej chemii, jaką zaserwował mi w Niemczech mój kolega chemik, że biologia miała taki przebieg, że do szpiku kości ten przedmiot znienawidziłam, że część rzeczy, które musiałam się kiedyś nauczyć było zwykłym kuciem, po którym mi dziś wiele w głowie nie zostało. System kształcenia, który ja przeszłam nie był z całą pewnością idealny i nie zamierzam uprawiać tutaj nostalgii. Sama byłabym jedną z pierwszych osób, które pewne rzeczy w nim by zmieniły, ale z jakiejś przyczyny landy w Niemczech, w których zachowano jeszcze część struktur dawnego socjalistycznego nauczania wypadają w rankingach najlepiej. Zresztą naprawdę często widać też stosowną różnicę w kontaktach z ludźmi pochodzącymi z różnych stron Niemiec. I chyba nie bez przyczyny przybysze z Rosji, Białorusi i Ukrainy wręcz królują tutaj w niektórych przedmiotach.
A ja od mojego Najcudowniejszego Pod Słońcem Męża usłyszałam pewnego dnia jeden z najcudowniejszych komplementów: że jego tytuł doktora nijak się ma do mojej polskiej matury. Tyle, że to nie jest komplement dla mnie, lecz dla kraju i pracujących w nim nauczycieli, którzy mnie wykształcili:)

Także moi drodzy Polacy - uczcie się! Nie przejmujcie wszystkiego bezapelacyjnie z zachodniego systemu nauczania i nie wstydźcie się swojej wiedzy. Starajcie się nie iść po najmniejszej linii oporu, tylko być faktycznie ekspertami w swojej dziedzinie. To może być Waszą kartą przetargową w Europie. Kiedy tak przyglądam się tutejszemu pozimowi w szkołach nie dziwią już takie kwiatki jak tutejsza firma grzewcza, która zamiast nam naprawić termę omal nie wysadziła nas w powietrze (historię mogliście poznać tutaj: http://sbundowani.blogspot.de/2016/01/polen-am-bau-historia-pewnej-termy.html), albo tak nam naprawiali samochód, że silnik się stopił (http://sbundowani.blogspot.de/2016/02/polen-am-bau-samochod-w-warsztacie.html),
czy też traumatyczne doświadczenia z tutejszymi niedouczonymi lekarzami (ale o tym w przyszłości).


Ten post dedykuję moim nauczycielom oraz kolegom z klasy, z którymi przed 15-u laty zdawałam razem maturę. 





15 maja 2016

Mydło "made by me", czyli idę do szkoły w Niemczech cz.1

W Polsce zaczął się "sezon maturalny". W Niemczech trwa on już od początku kwietnia i z tej okazji postanowiłam pochylić się dziś nad systemem edukacji w naszych krajach. Nie opiszę Wam jednak niemieckiej szkoły z punktu widzenia rodzica, tylko osoby z  fakultetem metodycznym i pedagogicznym, która ma możliwość podejrzenia niemieckiej szkoły od kuchni.
Temat jest dla mnie o tyle ciekawy, jako że z całego serca wierzę, iż dobre wykształcenie to przyszłość narodu. Oczywiście będąc sama uczennicą nie miałam jeszcze tak górnolotnego podejścia do pobieranego wykształcenia. Ja i moi koledzy nasłuchaliśmy się wprawdzie dostatecznie sporo, że stanowimy sól tej ziemii, że szkoła to przepustka do "lepszego życia" itp., my jednak kojarzyliśmy ją głównie z jażmem nas uciśnionych. Jak przedstawiciele każdej kolejnej generacji i ja biadoliłam, narzekałam i  byłam za zmianą systemu edukacji (nie znając porządnie proponowanych rozwiązań, ani związanych z nimi konsekwencji, ale byłam za). Dziś, po latach, gdy w toku lat poza polskim podwórkiem skonfrontowana zostałam jeszcze z niemieckim i amerykańskim systemem nauczania, oraz miałam okazję przyjrzenia się z boku brytyjskiemu systemowi edukacyjnemu widzę, że naszym głównym polskim problemem w dyskusjach o kształceniu jest nieumiejętność oddzielenia ziarna od  plew. Powtarza się wprawdzie w kółko, że potrzebujemy więcej praktyki, a mniej wiedzy encyklopedycznej, ale gdzie, w jakiej formie, co warto zostawić ze starego systemu, a co nowego wprowadzić, to mam wrażenie nie zostało oddane sensownym badaniom. Ale po kolei.

Znienawidzonym przeze mnie przedmiotem nr 1 w szkole była biologia. Przed każdą lekcją dostawałam bólów brzucha i nudności. W liceum miałam to szczęście, że w klasie mieliśmy Jasia. Jaś był duży i postawny. Siadałam  zatem na lekcjach biologii za nim i zwijałam się w niewidoczną dla nauczycielki kulkę. Pod ławką wyciągałam ksiażkę i czytałam powieści, żeby się odciąć od obrzydliwych rozmów o jakiś obleśnych robalach i pasożytach, które mi się potem tylko po nocach śniły. Właśnie to czyniło dla mnie biologię tak nieznośną. Zamiast zacząć program od nauki czegoś nam bliskiego i przydatnego w życiu codziennym - np. tak o człowieku, to nie, trzeba było chronologicznie. Rośliny, pantofelki i inne cudaki. To było jeszcze nawet do przeżycia, ale te wszystkie robale!!! A co mnie obchodzi, że pochwa tasiemca ma 5 mm?!!! Tyle mi się uchowało w głowie z tych wszystkich koszmarnych lekcji, że jest mejoza i mitoza, pantofelek jest istotą jednokomórkową, a rośliny odżywiają się dzięki procesowi fotosyntezy. Na siedem lat nauki biologii to wyniki dość marne. Za to aby pokazać, gdzie leży np. taka śledziona, to muszę sprawdzać atlas anatomiczny, bo nie mam pojęcia.
Drugim niezbyt lubianym przeze mnie przedmiotem była chemia. Chemia nie stanowiła dla mnie problemu ze względu na swoją obleśność, była po prostu stosunkowo nudna z tym swoim kuciem reakcji chemicznych. Nie mogę przypomnieć sobie ani jednego eksperymentu przeprowadzonego na lekcji. Fakt, że i szkoła nie była odpowiednio wyposażona. Nie mieliśmy czegoś w rodzaju laboratorium, miejsca, gdzie można by podgrzać poszczególne chemikalia, nie wspominając o samych naczyniach. Rozwiązywaliśmy zatem w kółko reakcje chemiczne w zeszytach. Pocieszałam się, że w przyszłości nie będę ich wprawdzie pamiętać, ale przynajmniej uczę się logicznego myślenia. Teraz, po latach trafiła mi się okazja, aby poznać chemię z innej strony.
Pewnego dnia zgadałam się ze znajomym chemikiem, że on na swoich zajęciach pokazuje uczniom, jak wyprodukować mydło. Westchnęłam z żalem, że ja takiej chemii nie miałam i zaraz wybuchnęłam w euforii, jakie to fascynujące mieć takie zajęcia. "Niestety uczniowie nie potrafią tego docenić." odrzekł tylko, a ja spytałam się, czy mogłabym kiedyś przyjść jako obserwator na jego lekcję. Jego propozycja była jeszcze lepsza. Lekcja VIP tylko dla mnie w któryś weekend. I tak oto po 15 latach od zdania matury wróciłam do ławy szkolnej.

Lekcja chemii
Już zaplecze szkolne mnie poraziło swoim wyposażeniem: po prostu małe, ale dość profesjonalne laboratorium.





Także poszczególne ławki uczniowskie mają sprzęt umożliwiający przeprowadzanie różnych reakcji chemicznych.


Muszę w tym miejscu jednak szczerze zaznaczyć, że liceum, do którego ja trafiłam na swoją lekcję chemii było przed 10 laty najnowocześniejszą szkołą w całej Saksonii Dolnej. Nie każdy przybytek edukacji w Niemczech jest aż tak świetnie wyposażony. Także mój znajomy chemik przyznał, że mimo wielu mankamentów systemu szkolnictwa w Saksonii Dolnej (bo każdy land w Niemczech ma swoja własną politykę edukacyjną), które doprowadzają go do szewskiej pasji, zdecydował się dalej tu pracować właśnie ze względu na możliwości, jakie szkoła przed nim otwiera. Nie trapi go brak sprzętu, czy substancji. Zakup potrzebnych materiałów zgłaszany jest szkole, która dalej troszczy się o ich obecność w pracowni chemicznej.
Zaglądamy w takim razie do szafek i bierzemy potrzebne nam rzeczy do naszej dzisiejszej lekcji chemii:)


Zaczynamy od produkcji mydła. Potrzebne będą wyszczególnione poniżej rzeczy.






Nie myślałam, że produkcja mydła, to tak prosta sprawa! Łączymy obydwie substancje z listy, podgrzewamy



 i vuoala! Oto moje pierwsze mydło "made by me":)



No dobrze, za pięknie to ono nie wygląda, bo już byłam zbyt leniwa, żeby się bawić w jego formowanie. Niemniej strasznie się cieszę, że się nauczyłam je robić, jako że mam niezwykle delikatną skórę, która na te wszystkie niezwykle ładne, ale napakowane kupą chemii mydła nie najlepiej reaguje. Od lat najchętniej używam Białego Jelenia i podczas każdego pobytu w Polsce robię sobie jego duże zapasy. Zawsze z obawą, że zgromadzone produkty zużyję mimo wszystko szybciej przed przewidywanym kolejnym przyjazdem do Polski.  Teraz mogę już spać spokojnie, bo w najgorszym wypadku mydło potrafię sobie zrobić sama:)

Po wyprodukowaniu mydła zajęliśmy się produkcją nici poliestrowej.


Oto wersja chemii, jaką poznałam w polskiej szkole:


A to chemia, jaką w miałam przyjemność doświadczyć w Niemczech:



Na koniec dmuchaliśmy jeszcze szkło:)


Ptaszek - moja produkcja:) Chyba jeszcze muszę trochę poćwiczyć

Co jeszcze robią dzieciaki na lekcji chemii w Niemczech? Piątoklasiści hodują np. kryształy.


Potrzebowałam 15 lat od skończenia szkoły, żeby zmienić opinię o chemii:)


Lekcja biologii

Podobnie jak na zajęciach z chemii, także na biologii jest sporo zajęć praktycznych. Poza tradycyjnym rozcinaniem żaby, uczniowie np. ucząc się o budowie narządu wzrokowego kroją min. oczy woła. Moja awersja do tego przedmiotu jest tak głęboka, że mimo możliwości odbycia także VIP-owskiej lekcji biologii zrezygnowałam z tej atrakcji. Niemniej za niezwykle fajną inicjatywę uważam Ogród Ekologiczny, jaki zaprezentowano mi w szkole wyższej IGS (inna forma szkoły aniżeli liceum) w Peine. Ogród ten to swoistego rodzaju mini Zoo, gdzie uczniowie troszczą się o poszczególne zwierzęta, obserwują ich rozwuj oraz prowadzą badania. Ja byłam pod
niesamowitym wrażeniem, gdy dowiedziałam się, że szkoła ta w ramach projektu nauki o nerwach i ich odbudowie współpracuje z instytutem badań nad medycyną w Braunszweigu. W ogrodzie ekologicznym istnieje bowiem mała farma pająków, od których uczniowie codziennie pobierają produkowane przez nie nici. Te są dalej przekazywane instytutowi, gdzie uczniowie mogą zapoznać się z badaniami nad rekonstrukcją nerwów przy pomocy nici pajęczych. Po takich wow-informacjach przemogłam się i obejrzałam sobie dokładniej ową sławetną farmę pająków.


 Lekcja matematyki

Wydawać by się mogło, że skoro takie przedmioty jak chemia i biologia całkiem fajnie funkcjonują, to podobnie rzecz powinna się mieć z matematyką. Z jednej strony wyposażenie szkół umożliwia przeprowadzenie matematyki w ciekawszej formie. Prezentacje trójwymiarowych wizualizacji, czy ruchomych wykresów to praktycznie standard, a jednak mimo tego  (jeśli wyłączyć takie szkoły jak Liceum Siemensa w Magdeburgu, którego uczniowie mają niesamowite sukcesy w dziedzinie fizyki, matematyki, czy robotyki na arenie międzynarodowej) coś z matematyką zdaje się nie funkcjonować. Poziom tego przedmiotu zdaje się być w ostatecznym rozrachunku stosunkowo niski. Wiele tematów jest wprowadzanych później niż w ramach polskiego systemu nauczania. Nie wiem, jak to obecnie wygląda w Polsce, ale uczniowie na lekcji matematyki w Saksonii Dolnej praktycznie nie rozstają się z kalkulatorem. O efekty nie trzeba się długo prosić. Przez ponad trzy  lata naszej bytności w tym regionie Niemiec połowa otrzymanych przez nas rachunków była sumą czegoś, ale nie rzeczy zamówionych/kupionych przez nas.  Nie przesadzam. Problem dotyczy szczególnie sytuacji, gdy obsługująca osoba musi podliczyć zamówienie na kartce. Ostatnio za kawę i lody przyszło mi zapłacić 10,30 EUR, podczas gdy od mojego przyjaciela za dokladnie taki sam zestaw zażądano 11,70 EUR... A jeszcze dziwniejsze było to, że kelnerka się nie skapnęła, że każdemu z nas wyliczyła inną kwotę... Kiedy w takich sytuacjcach zadaję pytanie: "Czy jest Pani pewna?" obsługująca mnie osoba dochodzi często po kontrolnym obliczeniu do nowego wyniku, wyniku niejednokrotnie nadal nie mającego nic wspólnego z rzeczywistością...
I żeby nie było, że wymyślam, to zaczęliśmy kolekcjonować rachunki:



Lekcja  historii

Poziom nauczania na lekcji historii poraża. Oczywiście da się zauważyć pewne różnice między poszczególnymi landami, ale po latach obserwacji i konfrontacji na uniwersytecie, a teraz i w szkole, a także w życiu codziennym, mam fatalne zdanie o tym, jak nauczany jest ten przedmiot. Uczniowie klasy maturalnej często nie znają podstawowych dat. Wychodzą niejednokrotnie ze szkoły z mierną wiedzą o własnym kraju, nie wspominając już o innych państwach. Poprosiłam raz kilku znajomych nauczycieli z różnych szkół, w różnych landach by zrobili ze swoimi uczniami test z ogólnej wiedzy historycznej XX i XXI w. W sumie test został przeprowadzony na grupie 189 uczniów. Czytając odpowiedzi nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać. 63% uczniów klas 11 i 12 nie wiedziało, kiedy zbudowano mur berliński, 59% nie była świadoma, że Niemcy mieli kolonie, ok. 70% nie była w stanie podać okresu trwania II wojny światowej! O wojnie na Bałkanach pod koniec XX w. mało kto miał pojęcie. Na przykładowe pytanie: "Kto rozpoczął proces destalinizacji?" znalazły się odpowiedzi "Stalin"... W takich chwilach ręce opadają, bo to już nie tylko brak wiedzy wychodzi, ale i nieumiejętność logicznego myślenia. A na koniec wisienka na torcie: na pytanie "Kto po II wojnie światowej przyczynił się do zbliżenia ze Wschodem Europy?" otrzymałam nawet odpowiedź "Hitler". Nie dziwią mnie zatem teraz "kwiatki", jak student III roku historii na uniwersytecie w Magdeburgu, którego miałam okazję spotakć jeszcze w czasie moich studiów na seminarium historycznym dot. reżimu nazistowskiego. Pewnego razu na zajęciach usłyszałam z jego ust, że (cytat) "Polacy cieszyli się, gdy naziści zabierali ludzi do obozów koncentracyjnych, bo wiedzieli, że idą tam przestępcy i źli ludzie." Co ten człowiek robił przez poprzednie lata na studiach? - ciśnie się na usta.
I nie czujmy się teraz lepsi, bo my niestety w Polsce od kilku ładnych lat też zmierzamy w tą stronę, by tak uczyć się historii, żeby ją zapomnieć. 

Język obcy

Podczas, gdy Polacy często się chełpią, jak to znają taki j. angielski, to w praktyce okazuje się potem, że ich umiejętności kończą się niejednokrotnie na stwierdzeniu. "Yes, I speak English. A little." Niemcy często władają stosunkowo dobrze angielskim. Uczą się także francuskiego i hiszpańskiego. Na podstawie moich obserwacji mam wrażenie, że w niemieckiej szkole kładzie się spory nacisk na praktyczne zastosowanie języka. Stąd uczniowie podejmują często wspólnie przedwsięwzięcia, jak wystawienie dla szkoły spektaklu w języku obcym, wycieczek do stosownych krajów, wymian międzynarodowych, czy też po prostu angielskich/francuskich/itd. śniadań.



 Lekcja niemieckiego

Na ostatnią lekcję  w naszym planie zajęć wybrałam lekcję niemieckiego.  I tu znowu bajery, jakie w niektórych z niemieckich szkołach nauczyciele mają do dyspozycji zapierają dech w piersiach. Obok tradycyjnych tablic sale lekcyjne są wyposażone w smartboardy połączone z internetem, tak że w każdej chwili można podczas lekcji przeprowadzić wizualizację, wyświetlić tekst, czy skorzystać z opublikowanych w sieci materiałów. Chcąc umówić błędy stylistyczne, językowe w oddawanych wypracowaniach, czy też analizując jakiś tekst, nauczyciel może skorzystać z kamery do dokumentów. Ale co z tego, jeśli najpierw w podstawówce nie uczy się dzieci porządnie pisać, a potem czytać?





Podstawówka trwa w Niemczech 4 lata. Potem dzieci idą do szkoły wyższej. Znam kilka Polek, matek zachwyconych, jaka to fajna ta niemiecka szkoła - dzieci uczą się poprzez zabawę! Ja z kolei za sprawą moich kolegów nauczycieli mogę obserwować to od drugiej strony - do piątej klasy  przychodzi cała masa "przedszkolaków", które piszą "ze słuchu", niezgodnie z zasadami pisowni, bo tak im pozwolono w podstawówce. I tak pierwszym zadaniem na lekcji niemieckiego w szkole wyższej staje się niejednokrotnie konieczność nauczenia dzieciaki pisać! Niejednokrotnie jest to trudne zadanie, jako że łatwiej nauczyć kogoś czegoś nowego aniżeli wypleniać złe nawyki.
Nauczanie na poziomie przedszkolnym w pierwszych klasach szkoły podstawowej znajduje swoje odbicie na innych płaszczyznach. Podczas, gdy w Polsce piątoklasiści poznają mitologię grecką, to w Saksonii Dolnej dostają niejednokrotnie zadania na poziomie  naszej III klasy podstawowej. Polskie rozwiązanie uważam za bardzo fajne, jako że mity wciągają dzieci jak bajki, a przy okazji dostarczając im bazy do analizy wielu utworów literackich w przyszłości. No cóż, ale po co to niemieckiemu uczniowi, skoro w szkole prawie się nie czyta? A jeśli już jakaś lektura stoi w ramach programowych to tylko z literatury niemieckiej. "No przecież przedmiot nie nazywa się literatura światowa." argumentuje wielu nauczycieli. Niby tak, ale przecież niejednokrotnie dzieła literackie powstawały w ramach konkretnego nurtu artystycznego, czy też jako odpowiedź na wydarzenia historyczne w innych krajach. Żeby lepiej zrozumieć rodzime dzieła trzeba się czasem pochylić nad utworami zagranicznymi. W Niemczech w tej kwestii hoduje się raczej ignorantów. Teraz w końcu rozumiem, dlaczego na studiach poznawałam Niemców studiujących do tego jeszcze germanistykę i nie znających "Cierpień młodego Wertera", czy "Tristana i Izoldy", nie wspominając już o takim Balzacu, czy Dostojewskim!
Przedstawiciele młodego pokolenia, którzy za czytaniem przepadają pewnie właśnie sobie myślą,. że to szkoła ich marzeń. Tylko po co chodzić do takiej szkoły? Liceum ma za zadanie wypuścić w świat ludzi z wiedzą ogólną, żeby mieli pojęcie na różne tematy, żeby w różnych sytuacjach się odnaleźli.
Ja nieznosiłam tej mojej znienawidzonej biologii, ale kiedy przyszło mi robić tłumaczenia w naszej Puszczy Białowieskiej na temat roślinności, różnych żyjątek i ich cyklach rozwoju, przynajmniej wiedziałam o czym mówię i nie dziwowałam się, jakbym zobaczyła cyrk na jednym kółku.
Literatura nie produkuje nowszych modeli komputerów, ani smartfonów, nie robi pomiarów ruchów tektonicznych, ale kształtuje myśl humanistyczną. Gdyby w przeszłości więcej ludzi wczytało się w dzieła niektórych autorów, to może uniknęlibyśmy niektórych wojen.  Chyba dobry powód, by się tym przedmiotem  mocniej zainteresować?
Kolejną rzeczą, która odróżnia lekcję języka ojczystego w Saksonii Dolnej od Polski są dyskusje. Podczas, gdy u nas się krytykuje system oświaty, że jest ich w szkole za mało, to w szkole niemieckiej jest ich stanowczo za dużo. Wytyczne programowe landu "Saksonia Dolna" odnośnie nauczania języka niemieckiego można by kolokwialnie tak opisać: "Nie ważne co uczeń wyniesie z lekcji, ważne żeby się wygadał, a nawet jeśli nagadał głupot ma mieć poczucie, że powiedział coś mądrego."
Jestem jak najbardziej za kreatywnym myśleniem i próbą wyjścia poza schematy, ale nie twórzmy chorych systemów! Jak byłam w pierwszej klasie liceum to nasz nauczyciel polskiego faktycznie nie dopuszczał nas do głosu. Pierwsza klasa była poświęcona wyuczenia w nas umiejętności prowadzenia notatek jak na wykładach na uniwersytecie.  Można się kłócić, czy to było dobre, czy złe, jednak w starszych klasach niejednokrotnie część lekcji była poświęcona krótkiej dyskusji poświęconej temu, co my-uczniowie wyczytaliśmy w danym utworze tudzież jak my widzimy pewną problematykę. Niejednokrotnie poszliśmy w trochę nietypową stronę, ale było to dla nas dozwolone. Na koniec nauczyciel przedstwiał nam tzw. "oficjalnie przyjętą analizę". Uważam taki kompromis za całkiem niezły. Są bowiem utwory, których przesłanie jest niezwykle jednoznaczne, niemniej opublikowany tekst pozostaje otwartym źródłem do czerpania w nim i jeśli ktoś doczyta się w nim czegoś dodatkowego, co umie też stosownie zanalizować i uzasadnić, to czemu nie?
Lekcje niemieckiego w Saksonii Dolnej wołają natomiast o pomstę do nieba. Każdy uczeń glindzi trzy po trzy, a jeśli nauczyciel stara się nałożyć w jakimś stopniu ramy, to jest oskarżany o zbyt dużą ingerencję. Jedną z klasówek, jaką uczniowie mają napisać w klasie ósmej to rozprawka linearna (czyli taka, w której przedstawiają tylko swoje zdanie za, albo przeciw). I tak liceum opuszczją ludzie, którzy nie umieją ani analizować, ani argumentować, a to co mówią/piszą odbywa się często na dość prymitywnym poziomie. Jako przykład  podam pracę, która do dziś mnie rozbawia do bólu brzucha. Analizując dość problematyczny utwór Ernsta Jüngersa "In Stahlgewittern",  przez wielu odczytywany wyłącznie jako wychwalający wojnę, a jednak kryjący w sobie o wiele głębszą interpretację, uczennica klasy 11 z fragmentu walki zrobiła analizę życia psychicznego żab w wysokiej trawie, a to wszystko tylko na podstawie jednej informacji o rechocie żaby zasłyszanym w krótkiej chwili między wybuchami pocisków. Tak, wiem, i w polskiej szkole trafiają się tego typu rodzynki, niestety w wielu szkołach w Saksonii Dolnej to codzienność, a wyjątkami są ci uczniowie, którzy sensownie potrafią coś sklecić.
Wstęp do wywodu nt. "życia psychicznego żab", jak ja to określiłam
Ktoś by rzekł, też wielka tragedia, czy naprawdę każdy musi znać kanon literatury światowej? Ano jest to tragedia. po pierwsza, żeby móc o czymkolwiek dyskutować potrzebna jest pewna baza, czyli po prostu wiedza. Po drugie brak tej wiedzy to już pierwszy krok do ignorancji. A po trzecie takie kształcenie czyni życie społecznym wręcz niemożliwym. W regionie, gdzie mieszkamy ludzie niezwykle łatwo się obrażają, gdy człowiek ma na jakiś temat inne zdanie niż oni. Czują się od razu zaatakowani i urażeni w swojej kompetencji. Na nic zdają się konstruktywne argumenty. Ludzie tutaj nie umieją oddzielić sfery prywatnej od np. zawodowej. Każdy uważa, że wie wszystko najlepiej, a nawet jak popełni błąd, to biada temu, kto go wykryje, bo stanie się wówczas wrogiem numer jeden. Nic więc dziwnego, że sami nauczyciele przedmiotów humanistycznych twierdzą niejednokrotnie, że (cytat) "muszą kształcić debili".
Moje obserwacje są podobne, podczas gdy takimi przedmiotami, jak chemia, fizyka, czy biologia  Niemcy mogli by się poszczycić, to na historii, czy niemieckim hoduje się ciemne masy.
Moi drodzy Rodacy, pamiętajcie zatem proszę, że lekcje języka ojczystego uczą więcej niż tylko odbębniania lektur. Czy my Polacy umiemy lepiej dyskutować niż opisani przeze mnie Niemcy? Niekoniecznie. Przebiega to u nas trochę inaczej i też dość często fatalnie, a jednak jesteśmy bardziej otwarci na opinię innych oraz bardziej zdolni do przyjęcia ewentualnej krytyki. To już sporo. W Saksonii Dolnej to niemalże standard, że rozmówca jest przekonany o swojej nieomylności i wyjątkowości.  W kilku innych landach niestety też. Cóż winić tych ludzi, w końcu tak ich wychowano. Na szczęście są jeszcze landy, gdzie system szkolnictwa trochę lepiej funkcjonuje. Całe lata najlepszą opinię miała Bawaria, która ostatnio spadała w rankingu, za to nieźle z wynikami stoją Saksonia - Dolna i Saksonia. Dziwnym trafem są to landy, w których zachowały się jeszcze resztki socjalistycznego systemu edukacji. Z całą pewnością nie był on idealny i bezdyskusyjnie wymagał reformy, oraz zmiany pewnych metod nauczania, ale miał też kilka pozytywów. 
Przejmując rozwiązania z zachodu przyjrzyjmy się zatem im bliżej i nie bierzmy bezkrytycznie wszystkiego jak leci.
W kolejnym poście dowiecie się więcej o maturze w Niemczech.