Gdy miałam osiem lat
dostałam na zakończenie roku szkolnego w nagrodę za dobre wyniki w
nauce książeczkę „O Wandzie, co Niemca nie chciała”.
Historię uznałam wówczas za niezwykle romantyczną, a królewnę
Wandę podziwiałam za jej odwagę i bezkompromisowość. Kobiety o
silnym charakterze zawsze mi imponowały. W każdym razie, jeśli
zadaniem książeczki miało być wyrobienie w mojej podświadomości
postawy patriotycznej, w myśl której za żadne skarby świata nie
oddałabym ręki cudzoziemcowi, a już na pewno nie NIEMCOWI (!), to
coś się nie udało. Być może swoistego rodzaju „zdradę
narodową” przeczuwał ksiądz, któremu do chrztu podano moją
matkę. Bowiem, gdy usłyszał, iż właśnie imię Wanda moja babcia
wybrała dla swojej córki, kategorycznie odmówił udzielenia
sakramentu. „Ach bo jakże imieniem samobójczyni chrzcić
dziecko?!” miał wołać przerażony. Babcia handlować umiała,
więc wyhandlowała z księdzem, że Wanda zostanie, a dorzuci się
jako drugie jakieś inne, świątobliwe już imię. Czemu moja babcia
się tak na imię Wanda uparła nie wiem. Czy to efekt przeżyć
wojennych, czy jej się po prostu to imię tak spodobało, że o
innym mowy być nie mogło? Faktem pozostaje, że ok. 65 lat po tych
wydarzeniach ja wylądowałam w Niemczech i to po części za sprawą
Wandy, przed której ochrzczeniem ksiądz tak się bronił.
A wszystko zaczęło się
dla mnie w ósmej klasie podstawówki (mam to szczęście, że
edukowana byłam jeszcze w starym systemie , co naprawdę, bez ironii
uważam to za szczęście), gdy moja mama widząc, że daleko nie
zajdę ze znajomością niemieckiego wyniesioną ze szkoły (akurat w
tym przypadku nie miałam szczęścia do nauczyciela) wygnała mnie
mimo moich protestów na dodatkowy kurs niemieckiego. Prowadziła go
wspaniała germanistka, która w ciągu roku zrobiła ze mnie,
nieopierzonego kurczaka, który nawet po polsku zapiszczeć się bał,
kurkę, która niczego sobie po niemiecku mówiła. I tak zaczęła
się moja przygoda. Gdy przyszedł czas wyboru kierunku studiów
znowu wtrąciła się moja mama widząc, że waham się między może
i niezwykle interesującymi, jednak raczej nie obiecującymi
świetlanej kariery zawodowej kierunkami kulturoznawstwa, filozofii i
politologii. „Dziecko, masz certyfikat z niemieckiego! Czemu nie
złożysz papierów na germanistyce?”. Wprawdzie chciałam znać
jakiś język obcy perfekcyjnie, ale żeby od razu go studiować?!
Właściwie całe liceum powtarzałam, że na głowę chyba upadnę,
jak pójdę studiować germanistykę. Nie koniecznie mnie ciągnęło
do zgłębiania tajemnic językoznawstwa i tym podobnych rzeczy.
Znacie przysłowie „Nigdy
nie mów 'nigdy'.”? Najwidoczniej upadłam na głowę, bo
ostatecznie wylądowałam właśnie na tym kierunku studiów. Tak od
niechcenia. Do egzaminów wstępnych nawet się nie przygotowałam.
Nie wiedziałam jak mają wyglądać. Poszłam z marszu i gdy
dotarłam na miejsce byłam wściekła, że pierwsza część
egzaminu wstępnego -egzamin pisemny - potrwa pięć godzin
(nastawiałam się bowiem na jakieś dwie). Po jego napisaniu nawet
się nie zainteresowałam wynikiem. To znowu moja mama zadzwoniła na
uczelnię i dowiedziała się, że przeszłam pierwszą turę oraz że
druga część – egzamin ustny – odbędzie się za kilka dni. Tym
razem już się wywiedziałam, że poza rozmową w języku niemieckim
egzamin miał obejmować sprawdzenie wiedzy wyniesionej z języka
polskiego, w tym gramatyki naszego języka ojczystego. W liceum dużo
czasu gramatyce się nie poświęcało, wygrzebałam więc jakiś
podręcznik jeszcze z czasów podstawówki i tym razem w ramach
przygotowania do egzaminu przejrzałam go sobie dogłębnie. Jak się
domyślacie egzamin zdałam.
Na czwartym roku studiów,
po wszystkich moich dotychczasowych zawirowaniach – urlopie po
pierwszym roku studiów będącego konsekwencją moich ciągłych
wahań, czy to aby kierunek dla mnie; chęci rzucenia studiów po
trzecim roku – wylądowałam w ramach stypendium zagranicznego na
magdeburskim uniwersytecie. Tu poznałam swojego przyszłego męża.
Jeśli by oceniać szanse
na jakikolwiek związek między nami na podstawie pierwszego
wrażenia, jakie na sobie nawzajem zrobiliśmy, to były one dość
marne. Do dziś śmieję się z przyjaciółką, że gdyby mi ktoś w
chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłam mojego obecnego małżonka,
powiedział, że to jemu oddam swoją cenną rękę, spadłabym z
krzesła robiąc niesamowity rumor. Siedziałyśmy bowiem w sali
czekając na pierwsze zajęcia z literatury postmodernistycznej i
przyglądałyśmy się ciekawie ludziom, gdy nagle nie wszedł, a
raczej wmaszerował do niej postawny mężczyzna w czarnym, skórzanym
płaszczu, z zaczesanymi do tyłu włosami i okularkami na nosie...
„Boże, a ten to skąd
się urwał?!” rzuciła Kamila i zaczęła się dogłębniej
dopatrywać, jaką to broszkę ów przybysz miał w klapie płaszcza.
„Z pewnością nosi tam Hitlera” orzekła dumna ze swojej
dedukcji. „Nie, no chyba tak szurnięty to on nie jest...”
odpowiedziałam niepewnie. „Ja obstawiam Einsteina. Wygląda, że
ten ktoś tam jest potargany i że to chłop.” dorzuciłam. Tak
naprawdę facet z broszki połączył mnie z moim Lubym, ale kim on
jest miałam się dowiedzieć dopiero pół roku później. W tym
czasie zdążyłyśmy z przyjaciółką obdarować pana w czarnym
płaszczu przezwiskiem, na jakie swoim wizerunkiem z naszego punktu
widzenia w pełni zasługiwał: „gestapowiec” używane
naprzemiennie z „hitlerowcem”...
Pół roku później, na
początku semestru letniego, siedziałam znowu w nowej sali, tym
razem już sama, czekając na rozpoczęcie zajęć poświęconych
twórczości enerdowskiego dramaturga Heinera Müllera. Wybrałam je,
jako że o człowieku wcześniej nigdy nic nie słyszałam, a chciałam poszerzyć swoje horyzonty. I poszerzyłam... Na
zakończenie rozdzielane były referaty. Dostałam do analizy dramat
pt.:”Filoktet”. Przeraziło to mojego obecnego małżonka, który
wtedy po raz pierwszy dokładniej mi się przyjrzał. Odróżniałam
się od innych studentek. O modzie w Niemczech poświęcę tu kiedyś
osobny post, ale tak w skrócie powiem, że Niemki zbytnio nie patrzą
na to, co na siebie zakładają. I nagle siedziałam tam ja -
panienka z kolorystycznie dobranymi elementami stroju, w butach na
obcasie i lekkim makijażem. Do tego nie native speaker. „No nie!
Ta mała nie da sobie rady.” pomyślał załamany Luby, który jako
asystent naukowy zainicjował całe to seminarium. Po skończonych
zajęciach wyrósł nagle przede mną student w czarnym skórzanym
płaszczu oferując mi pomoc. Popatrzyłam sceptycznie, czego
właściwie ode mnie chce „hitlerowiec”. Masę prac napisałam
sama, nie potrzebuję niańki, ale nie chciałam być nieuprzejma.
więc podziękowałam i coś wybełkotałam, że za mądre wskazówki
jestem zawsze wdzięczna. Właściwie chciałam jak najszybciej się
pożegnać, gdy nagle mi wpadło do głowy, że to jest szansa
dowiedzieć się, kogo on nosi w tej swojej klapie. I wiecie kto to
był? Heiner Müller(!), którego to twórczość nas połączyła.
Okazało się bowiem, że ja wcale nie okazałam się być tak
głupia, na jaką - jak się śmieję - wyglądałam (Luby twierdzi, że miał stracha głównie dlatego, że niemiecki nie jest moim językiem ojczystym i że obawiał się, że będzie to duży mankament przy pracy nad tekstem), a wręcz wzbudziłam uznanie swoim
intelektem w oczach mego obecnego małżonka, a on okazał się mieć tyle wspólnego z
nazistami, neonazistami i w ogóle jakimikolwiek ciągotami w ta
stronę, co kot napłakał.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz