Wielkimi krokami zbliżają się wybory w Polsce.
Oczywiście zamierzam wziąć w nich udział i w duszy śmieję się
sama do siebie (a jednocześnie też i z siebie), gdy przypominam
sobie, jak jeszcze parę lat temu z moim ówczesnym partnerem
kłóciłam się, że Polacy mieszkający za granicą nie powinni
mieć prawa do głosowania. "W końcu to my musimy siedzieć w
kraju z wybranym rządem, a nie oni użerają się każdego dnia z wybranymi
politykami" argumentowałam. Minęło kilka lat,
zmieniła się moja sytuacja życiowa, sama stałam się Polką na
obczyźnie i nagle postrzegam tą kwestię zupełnie inaczej.
Zrozumiałam kontraargumenty z dyskusji sprzed lat, bo są one
obecnie moimi argumentami, dlaczego Polacy za granicą powinni mieć
prawo udziału w wyborach:
Po pierwsze
Wyjazd z Polski nie musi oznaczać opuszczenia
ojczyzny na zawsze. I choć w przeszłości parowałam tego typu
wypowiedź odpowiedzią, że „proszę bardzo, po powrocie, jak już
będą siedzieć tu na stałe, mogą sobie znowu mieć prawo do
głosowania”, to teraz sama rozumiem, że nawet będąc daleko
chcemy mieć wpływ na kierunek rozwoju kraju, z którego pochodzimy.
Od tego zależy, do jakiego kraju kiedyś (może) wrócimy, a jeśli
nawet do niego nie wrócimy, to nie znaczy, że losy ojczyzny nie
leżą nam na sercu. Oj, leżą - już chociażby z faktu, że żyją
tam nadal nasze rodziny i przyjaciele.
Po drugie
Czasem mimo emigracji
poza rodziną i przyjaciółmi jest więcej nici łączących nas z
krajem ojczystym, jak chociażby pozostawiony majątek w postaci
nieruchomości tudzież innych aktywów, albo nawet nadal wykonywana
dla firm w Polsce względnie czekająca tam na nas praca. Innym razem
mogą to być niezamknięte zobowiązania finansowe lub też inne
sprawy urzędowe, sądowe itp.
Po trzecie
My, Polacy na obczyźnie niejednokrotnie mocniej
interesujemy się sceną polityczną w Polsce aniżeli sami rodacy w
kraju. Mogłam to zaobserwować chociażby przed wyborami
prezydenckimi. Podczas, gdy ze znajomymi Polakami w Niemczech
prowadziliśmy długie dyskusje na temat poszczególnych kandydatów
i co ich wybór oznaczałby dla życia naszego kraju, spora grupa
znajomych pozostałych w Polsce na pytanie, kogo oni popierają
odpowiadała swobodnym tonem, że właściwie ich to nie interesuje,
bo i tak nic się nie zmieni. Może się nie zmieni, a może
jednak...? W końcu nie po to walczyliśmy o demokrację, aby teraz
tak z niej nonszalancko rezygnować. Znacie scenę z „Blaszanego
bębenka”, gdy mały Oskar wytrąca całą orkiestrę z rytmu? To
jest właśnie to – jednostka może mieć wpływ na to, co się
dzieje dookoła niej.
Po czwarte
To chyba nie przestępstwo, że zależy nam, aby
nasz kraj miał w miarę dobre stosunki z państwem, do którego
wyemigrowaliśmy (oczywiście nie za wszelką
cenę).
25 października zamierzam zatem skorzystać z
prawa, które sama sobie chciałam jeszcze kilka lat temu odebrać
(oj, głupiutką Kasią byłam). Przygotowałam się: możliwie
uważnie starałam się przestudiować programy poszczególnych
partii i mam nadzieję, że mój wybór jest najlepszy dla naszego państwa,
nawet gdy jest to wybór pomiędzy dżumą, a cholerą...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz